Pamiątkowa tablica prof. Zenona Klemensiewicza na Przełęczy Krowiarki
Dzisiaj jest 44.
rocznica pierwszej z największych katastrof lotniczych w Polsce. 2 kwietnia
1969 roku parę minut po godzinie 16., na północnym stoku Policy rozbił się samolot
An-24
o znakach SP-LTF, lotu LO-165 z Warszawy do Krakowa. Zginęły 56 osób – pasażerowie
i członkowie załogi.
I pamiętam pogodę,
jaka była wtedy: lodowaty wiatr z północnego-zachodu, niskie ołowiane chmury, z
których od czasu do czasu szły śnieżne „chaje”. W górach 1-2 m śniegu, niżej
prawie pół metra. Temperatura utrzymywała się tuż pod zerem. Miałem wtedy 12
lat i doskonale pamiętam, jak przyszła do nas sąsiadka z wieścią o katastrofie.
A potem była akcja ratownicza, w której brali udział nasi strażacy z OSP
Jordanów. Później ze zgrozą słuchaliśmy opowieści Stanisława Leśniakiewicza, ojca dzisiejszego komendanta głównego
PSP, o tym co widział on na miejscu katastrofy. Tak więc prawił on o zwłokach
ludzkich tak okaleczonych, że trudno je było zidentyfikować, o rozrzuconych
bagażach, o szczątkach samolotu, które wyglądały jak po jakimś wybuchu, o śniegu,
który zalegał w lesie i w którym kopali się ludzie pracujący na miejscu
tragedii. I co najgorsze – do dziś dnia nie wiadomo, co stało się w ostatnich
minutach lotu LO-165, pomimo intensywnego dochodzenia…
To powyższe dają pod
rozwagę tym, którzy zabierają głos w sprawie katastrofy smoleńskiej. W tak
skomplikowanych sprawach, jakimi są badania katastrof – szczególnie lotniczych –
niektóre rzeczy wychodzą na jaw dopiero po latach. Czasem wielu latach. Wspólnym mianownikiem w obu tych katastrofach
jest pogoda i to, że fatalne lądowania odbyły się na zadrzewionym terenie. An-24
uderzając w ziemię ściął swym pędem kilka drzew i sam rozleciał się na kilkadziesiąt
fragmentów – podobnie jak Tu-154M w Smoleńsku. Nie potrzeba
było żadnych wybuchów – sama energia impaktu wystarczyła, by zabić podróżujących
nimi ludzi, a maszyny zamienić w sterty złomu. Dlatego jestem pewien, że na
pokładzie rządowej „tutki” 101 nie było żadnego wybuchu – do jego zagłady wystarczyła
energia samego tylko impaktu.
Tajemnica pozostaje
nadal tajemnicą, a nam pozostają domysły. Mimo tych 44 lat, które upłynęły nie
zrobiono właściwie niczego, by wyjaśnić ją do końca. Przyjęto, że był to nieszczęśliwy
wypadek i tak chyba było w rzeczywistości, ale pewności nie ma nikt. Katastrofa
na Policy pozostanie nadal ponurą tajemnicą gór…
A oto, co napisałem
na ten temat 5 lat temu:
W dniu 2 kwietnia br. minęła
niezauważona w papieskim medialnym szumie 40. rocznica jednej z największych
katastrof lotniczych w PRL-u - katastrofy nad Zawoją, która wydarzyła się w
dniu 2 kwietnia 1969 roku. W „Gazecie Krakowskiej" pojawił się
trzyodcinkowy cykl reportaży o tej katastrofie - niestety nie wnoszący niczego
nowego, poza znanymi już faktami. A zatem pytanie zadane poniżej jest wciąż
aktualne...
Lot
LO-165: wypadek czy zbrodnia?
Jest jeszcze jedna zagadka
związana z głośną, niedawną katastrofą słowackiego samolotu An-24, i wiąże się
z wypadkiem lotniczym, który miał miejsce w dniu 2 kwietnia 1969 roku, w
Polsce. Chodzi mi tutaj o katastrofę samolotu AN-24 należącego do PLL LOT, który nosił oznaczenia SP-LTF i
przepadł bez wieści w locie krajowym nr LO-165 w okolicznościach dziwnie
przypominających katastrofę słowackiego samolotu wojskowego... Wrak LO-165
został odnaleziony w Beskidach – kilkaset metrów w dół od szczytu Policy (1.369 m n.p.m.) w Paśmie
Babiogórskim. Tej katastrofy nie przeżył nikt. Dziś jest tam Rezerwat Przyrody
im. Prof. Zenona Klemensiewicza... I jak w przypadku katastrofy na Węgrzech,
znajdował się on w odległości około 10 km nad granicy...
Także i ta katastrofa jest
osłonięta gęstym woalem tajemnicy. Badający tą sprawę dziennikarz „Gazety
Krakowskiej” red. Jerzy Pałosz sądził, że po upadku komunizmu w Polsce uda mu
się dotrzeć bez przeszkód do świadków i dokumentów. Rychło okazało się, że
świadkowie mówią niewiele, a i gros dokumentów spoczywa nadal w safesach MSWiA,
MON i IPN, bez szans na ich rychłe
odtajnienie. Sprawa ta przypomina angletonowską „dżunglę luster”, tropy
przecinają się nawzajem i czasem wykluczają, zaś odbicia oślepiają i
dezorientują... (=> J. Pałosz – „Tragedia pod Zawoją” w „Gazeta Krakowska” z
dn. 10 kwietnia 1994, ss. 6 i 7 oraz z dn. 11-12 kwietnia 1994, s. 3) Jedno
jest pewne, że ówczesne władze PRL zrobiły wszystko, co w ich mocy, by sprawę
tej katastrofy wyciszyć i ukręcić temu łeb. Prawda była zbyt niewygodna...
Przypominam sobie, że w akcji
poszukiwawczo ratowniczej brali udział także członkowie naszej, jordanowskiej
jednostki OSP, którzy być może pamiętają jeszcze jakieś szczegóły związane z tą
katastrofą. Dobrze byłoby, gdyby podzielili się swymi wspomnieniami z
Czytelnikami „Echa Jordanowa”! Lata leczą, czas i niepamięć zaciera szczegóły i
fakty, co daje pole dla niesprawdzonych spekulacji i legend, które bardzo
szybko zaczynają żyć i funkcjonować własnym życiem…
Hipotezy,
hipotezy…
Istnieje kilka hipotez, co do
przyczyn tragedii pod Zawoją:
1..Porwanie samolotu i ucieczka
do Austrii;
2. Zestrzelenie samolotu przez
czechosłowackie WOPK;
3.Błąd pilotów, którzy po
przeleceniu Krakowa usiłowali zawrócić samolot i wskutek błędu nawigacyjnego
uderzyli w stok Policy;
4.Błąd obsługi naziemnej
lotniska Kraków – Balice, która obserwowała samolot Li-2 (lecący przed SP-LTF) i podawała dane, na których oparli się
piloci AN-24;
5. Działanie innych czynników
niezależnych od ludzi, fatalnych warunków pogodowych, błędów technicznych, awarii
systemów nawigacyjnych, itd.
Tak czy inaczej, każda z tych
przyczyn doprowadziła do tego, że w dniu 2 kwietnia 1969 roku, o godzinie 16:07
samolot AN-24 rozbił się na stoku
Policy. W katastrofie zginęły 53 osoby. Nie przeżył nikt. Red. Pałosz stawia w
swym artykule kluczowe dla sprawy pytanie: co zaabsorbowało uwagę załogi LO-165
w rejonie Jędrzejowa, że przegapiła ona tamtejszy marker i wzięła zań następny
marker lotniska w Krakowie – Balicach? Na to pytanie nie odpowiedział nikt.
Hipoteza ufologiczna, która
wysunąłem ongi zakłada, że w dniu 2 kwietnia 1969 roku samolot rejsowy PLL LOT An-24, nr lotu LO-165, który po prostu rozbił
się wskutek pomyłki nawigacyjnej popełnionej przez operatora radiolokatora z
lotniska Kraków-Balice, zmylonego widocznym na ekranie radiolokatora echem
jakiegoś samolotu lecącego właśnie nad ... Skawiną! Mogło to być oczywiście
UFO, ale… Kontroler lotu wydawał polecenia właśnie dla tego obiektu, zaś załoga
lecącego o 40 km
dalej na południe LO-165 wykonywała je. Efekt tego przy panującej wtedy
ohydnej, kwietniowej pogodzie mógł być tylko jeden - samolot werżnął się
kilkadziesiąt metrów poniżej głównego szczytu Policy...
W tym kontekście przypomina mi
się inna katastrofa, która miała miejsce w latach 50. i było to tzw. „zderzenie
radarowe” dwóch statków: pasażerskiego liniowca s/s Andrea Doria i szwedzkiego pasażera m/s Stockholm. Operatorzy radarów na obu jednostkach widzieli nawzajem
echa statków odległe – według aparatury – o jakieś 10 mil morskich, czyli około
18,5 km ,
a naprawdę oba statki znajdowały się obok siebie i szły mając na siebie
kontrkursie w bezpośredniej bliskości! To cud, że w tej kolizji zginęły tylko 4
osoby!
Ciekawą hipotezę wysunął jeden
z ekspertów do spraw katastrof lotniczych i prawnik Mariusz Fryckowski, który
wysunął hipotezę, że samolot mógł mieć bombę (lub podobnie działające
urządzenie) na pokładzie i jego działanie spowodowało jego zgubę, albo został
on zestrzelony przy pomocy karabinu (rusznicy) przeciwpancernej. Pomysł jest o
tyle ciekawy, że nikt jego nie wziął pod uwagę i nikt nie szukał śladów
działania takiej broni, która mogła miotać pociski o kalibrze 7,92 mm (polski
kppanc.. wz. 35 UR, „Urugwaj” o zasięgu
rażenia 300 – 500 m )
lub 14,5 mm
(radziecki PTRD lub PTRS na odległość 500-800 m ), które jednak zostały wycofane z
uzbrojenia LWP i raczej nie mogły być użyte przeciwko temu samolotowi. Karabiny
te przeżywają jednak pewien renesans. Od lat 80. w wielu armiach świata
wprowadza się tzw. „wielkokalibrowe karabiny wyborowe” (ang. AMR (Anti Materiel
Rifle) - karabin do niszczenia sprzętu technicznego), których koncepcja
częściowo wywodzi się z karabinów przeciwpancernych - służą one do precyzyjnego
niszczenia lekkiego sprzętu z dużych odległości.
Inne
babiogórskie tragedie
Mówiąc o beskidzkich tragediach
należy wspomnieć także i te, o których poniżej. Niedawno dwie 17-latki z
Częstochowy: Anna S. i Olga K. wybrały się na Babią Górę wczesnym rankiem, dnia
30 stycznia 1999 roku. Pomimo niesprzyjającej pogody, zimnego wiatru z
północnego-zachodu i temperatury dochodzącej do -20 st . C, obie dziewczyny w
swej głupocie uparły się i podeszły z Markowych Szczawin na Przełęcz Bronę,
skąd wspięły się na Diablaka. Dziewczyny osiągnęły, co chciały, ale zejście już
zaczęło sprawiać kłopoty. Zamiast wejść na oznakowany czerwono Główny Szlak
Beskidzki, który sprowadziłby je na Krowiarki - czyli w kierunku wschodnim -
Anna i Olga poszły na południe, na stronę słowacką - gdzie znaleziono je w dniu
31 stycznia. Były zmarznięte, załamane psychicznie, ale żywe!!!...
I znowu - gdyby nie ich ośli
upór i wręcz niebotyczna głupota, która gnała je na szczyt Babiej -
oszczędziłyby one sobie cierpień i wstydu, zaś ratownikom Beskidzkiej Grupy
GOPR oraz funkcjonariuszom polskiej i słowackiej Straży Granicznej
wielogodzinnych poszukiwań.
W kontekście górskich wypadków
Babia Góra też zapisuje się ponuro w kronice górskich tragedii, od jesieni 1918
roku, kiedy to pod Diablakiem zamarza na śmierć Jakub Sobieńko.
3 sierpnia 1925 roku wskutek
załamania pogody zmarli pasterze wołów: Wincenty Żywczak, Karol Lach, Emeryk
Szklarczyk i Jan (???) Surowczyk. I znów – tragedia ma miejsce pod Diablakiem.
W październiku 1931 roku
zamarza na śmierć w śnieżycy Anna Frantowa (lat 47) w rejonie Przełęczy Lipnickiej.
W lutym 1935 roku miała miejsce
najbardziej znana tragedia zespołu Frysiów. Na Babiej Górze zamarzli na śmierć:
Kazimierz Fryś (lat 33), Janina Fryś (lat 32), Stanisław Olejczyk (lat 30) i
Helena Bałachowska (lat 19). Wszyscy wymienieni zginęli na szczytowej kopule
Diablaka w potężnej kurniawie.
Rok 1942, w zimie, w
niewyjaśnionych okolicznościach na szczycie Babiej Góry rozbija się samolot
Luftwaffe. Pilot zginął, a dwóch jego kolegów odniosło ciężkie rany.
Kwiecień 1951 roku. w okolicach
ruin schroniska umiera z wyczerpania 33-letni Aleksander Starzeński.
28 sierpnia 1955 roku – na
szczytowej kopule Diablaka od uderzenia pioruna ginie żołnierz WOP i jest
rannych kilku turystów.
11 listopada 1979 roku – jedna
osoba zamarza na śmierć, a pięć innych doznaje silnych odmrożeń z powodu
załamania się pogody i silnej kurniawy. Wszystkie te fakty podaje Aleksy
Siemionow w swej książce „Studia Beskidzko – Tatrzańskie”, Kalwaria
Zebrzydowska 1992.
Wracając do wypadku Olgi i
Anny, to czy tylko winien był ich upór? Oczywiście był on składową tego
wypadku, ale być może, że poza paskudną pogodą i nikłą wiedzą o górach oraz
rządzących w nich prawach, a także ignorancją Anny i Olgi być może wzięły tu
udział także i inne czynniki - czy nie aby diabły z Diablaka? Babia Góra pod
tym względem jest „uprzywilejowana”, a otaczające jej główny szczyt -
nomen-omen Diablak - cieszy się paskudną sławą.
Przekładając teraz ten
przypadek na to, co się przydarzyło Annie S. i Oldze K. można powiedzieć, że
skoro doświadczeni piloci mieli kłopoty, to co dopiero dwie młode i głupiutkie
dziewczyny?... Uratowało je chyba tylko to, że będąc z Częstochowy były pod
szczególną opieką Czarnej Madonny! Wszystko skończyło się happy endem, a przecież gdyby nie zeszły one niżej pod osłonę lasu
i gdyby nie znalazły tej sławojki - w której się ukryły - to dwa trupy leżałyby
do wiosny w śniegach Babiej Góry!
Tragedia lotu LO-165 nie
znalazła żadnego racjonalnego i irracjonalnego wyjaśnienia. Ostatnio „Gazeta
Krakowska” piórem red. Marka Bartosika wydrukowała trzyczęściowy reportaż pt.
„Tajemnica katastrofy pod Zawoją” (=> „Gazeta Krakowska” z dnia 3, 4-5 i 7
kwietnia 2009 r.) w którym podsumowuje on znane fakty na temat tego wydarzenia
i… - nie podaje żadnego wyjaśnienia. Niestety! I obawiam się, że prawdy nie
dowiemy się nigdy, bo albo spoczywa ona na dnie pancernych safesów krakowskiego
IPN, albo – co jest najbardziej prawdopodobne – jej w ogóle nie ma.
I tak jest do dnia
dzisiejszego. Obawiam się, że nadal są w Polsce siły, którym bardzo zależy na
tym, by prawda o tej katastrofie nie wyszła na światło dzienne.
Zdjęcia autora i KWMO w Krakowie