Siergiej Alieksiejew
Kanczendzonga to
masyw górski w Himalajach. Wysokość najwyższego szczytu wynosi 8586 metrów
n.p.m. Na niej było tylko 187 alpinistów. W latach 90. zginęło tam 22%
alpinistów próbujących pokonać Kanczendzongę… W 1959 roku, radziecka
ekspedycja, założywszy antarktyczną stację Mirnyj posłała grupę złożoną z 6
badaczy w głąb interioru Antarktydy w celu dojścia do Południowego Bieguna
Magnetycznego. Powróciło tylko dwóch badaczy, obaj w stanie skrajnego
wyczerpania. Relacja polarników została natychmiast utajniona, a na informacje
o tej ekspedycji nałożono knebel. Jednakże po 40 latach jeden z jej uczestników
opublikował wywiad, w którym opowiedział o tym, co tam naprawdę zaszło. Jego
opowiadanie rzuciło nieco światła na jeszcze jedno tajemnicze wydarzenie –
zagładę grupy Diatłowa przez długi czas bulwersującej umysły uczonych i
zwykłych czytelników…
Niezwykłe
tragedie
Przed grupą
polarników, kierowanych przez doświadczonego badacza Jurija Korszunowa, postawiono zadanie – dojście do Południowego
Bieguna Magnetycznego by dokonać tam badań warstw gleby i powietrza. Po trzech
tygodniach marszu grupa osiągnęła swój cel i stworzyła obozowisko z namiotów.
Zmęczeni daleką drogą, polarnicy postanowili położyć się spać. Jednak nikomu
nie udało się zasnąć. Jurij Korszunow wyszedł z namiotu by się nieco
przewietrzyć i jako pierwszy spotkał się z tym, czego nie zapomniał do końca
życia. Dziwny obiekt, przypominający świecącą kulę parował kilkaset metrów od
obozowiska. Wtedy Jurij zawołał kolegów, którzy wyszli ze swych namiotów. W tej
samej chwili kula zaczęła się wydłużać i przekształcać w cygaro, a na jego
przedniej części zaczęło się formować coś w rodzaju paszczy nieznanego
stworzenia.
Fotograf grupy złapał
aparat i wyskoczył do przodu w kierunku potwornego cylindra, nie bacząc na ostrzegawcze
krzyki kolegów. On nie przestawał szczękać migawką aparatu nawet w czasie,
kiedy „cylinder” wyciągnął się i dotknął jego głowy. Po chwili fotograf upadł
na śnieg. Jego ciało było przypalone. Członkowie grupy chwycili za strzelby i
zaczęli strzelać do tajemniczego obiektu, jednak „cylinder” znikł, przedtem
strzeliwszy snopami iskier z miejsc trafień naszymi kulami. Przerażeni
polarnicy usiłowali nawiązać łączność radiową z Mirnym, ale w eterze były
takie zakłócenia, a na dodatek akurat wybuchła burza śnieżna, która
przeciągnęła się na kilka dni. Powrót do bazy był w zasadzie niemożliwy.
W dwa dni później,
kiedy grupa zwijała manele by powrócić do bazy, świetlista sferoida pojawiła
się ponownie. Polarnicy byli gotowi strzelać. I tak jak poprzednio, stwór
wyciągnął się i przepełznął w powietrzu nad głowami dwóch członków ekspedycji,
którzy padli martwi. Jeszcze jeden polarnik stojący obok nich zupełnie oślepł i
twierdził, że widział „paszczę diabła” umarł w drodze powrotnej…[1] Ta mrożąca krew w żyłach historia była
opublikowana na początku XXI wieku w amerykańskim magazynie „National
Geographic” wedle Jurija Korszunowa, który wyemigrował do USA.[2]
Ostatni kadr filmu z aparatu fotograficznego Jurija Kriwoniszczenki.
Jedna z hipotez zakłada, że widać na niej świecące kule...
W tym samym czasie,
na Północnym Uralu grupa narciarzy z Uralskiego Klubu Turystyki z Uralskiego
Instytutu Politechnicznego, pod kierownictwem Igora Diatłowa wyruszała na trasę. Uczestnicy tej wyprawy mieli
przejść na nartach 350-kilometrową trasę na północy Swierdłowskiej Obłasti i
przeprowadzić wejście na górę Ojko-Czakur. W dniu 23 stycznia, grupa pojechała
pociągiem ze Swierdłowska do Sierowa, gdzie przybyła 24 stycznia. 1.II.1959
roku, młodzi ludzie zatrzymali się na nocleg na stoku góry Chołatczachl (w
przekładzie z mansyjskiego znaczy to Góra Umarłych) nieopodal bezimiennej
przełęczy. 12 lutego, grupa powinna była dojść do docelowego punktu swej trasy
– wsi Wiżaj, a 15 lutego – powrócić do Swierdłowska. Ale turyści nie powrócili ani
tego dnia, ani w następne dni. Ich poszukiwania trwały 10 dni, kiedy wreszcie
znaleziono pusty namiot z rozciętą ścianką, zaś poniżej stoku odnaleziono ciała
wszystkich dziewięcioro uczestników wyprawy. Niektóre z nich były opalone, a
jedna z dziewczyn nie miała gałek ocznych. Zegarki na rękach turystów zatrzymały
się na różnych godzinach.[3] Jaki
istnieje wspólny mianownik pomiędzy dwoma tragicznymi wydarzeniami, które
wydarzyły się mniej więcej w jednym czasie w dwóch różnych miejscach globu?
Igor Diatłow
Wspólne
mianowniki
To dziwne, ale nikt i
nigdy nie próbował powiązać tych wypadków patrząc na punkty wspólne tych
incydentów. Tak np. jak w przypadku z polarnikami, ciała uczestników wyprawy
miały analogiczne obrażenia: ciała Jurija
Doroszenko i Jurija Kriwoszczenki
były opalone, bez jakichkolwiek nawet śladów radiacji czy obecności
jakiegokolwiek procesu palenia się. Poziom radioaktywności ich odzieży tylko
nieznacznie przekraczał naturalne tło radioaktywne Ziemi. Organy wewnętrzne
turystów były uszkodzone, choć nie znaleziono śladów działania z zewnątrz.
I dalej. Zegarki na
rękach jednego z uczestników wyprawy Rustiema
Swobodina pokazywały godzinę 8:45. Dwa zegarki na rękach Nikołaja Tibo-Briniołja zatrzymały się
o 8:14 i 8:39. Co mogło zmusić wskazówki zegarków do zatrzymania się? Być może
silne oddziaływanie elektromagnetyczne. Nie można było nawiązać z nimi
łączności ze względu na silne zaburzenia w eterze, które zakłócały sygnał
powodując faddingi – tak jak w
przypadku polarników, którzy usiłowali się dowołać do stacji Mirnyj.
Miejscowi mieszkańcy Mansyjczycy twierdzili,
że wieczorem dnia 1 lutego, przed śmiercią uczestników wyprawy, widzieli nad
miejscem ich obozowania dziwne, świecące kule. Oni nie tylko opisali to
zjawisko, ale także go narysowali. Jednakowoż te właśnie rysunki znikły z akt
sprawy. Świetliste kule widzieli także ratownicy, ale także i inni
mieszkańcy Północnego Uralu, którzy odnotowali ich dziwnie chaotyczne ruchy.
Uwagę śledczych
badających sprawę śmierci grupy Diatłowa przyciągnął 33. kadr filmu z aparatu
fotograficznego Jurija Kriwoszczenki, zrobionego w krytyczny wieczór. Na tym
zdjęciu widoczne są świecące się kule, o których krążyły pogłoski w czasie
poszukiwań. Tak samo, jak nie udało się ustalić, jakim narzędziem ścięto
gałęzie na wysokości 5 m, z jodeł rosnących nieopodal obozowiska. Gałęzi tych
nigdzie nie znaleziono. Ponadto pnie i gałęzie niektórych jodeł były opalone,
ale żadnych innych śladów ognia nie znaleziono. Wiele obrażeń organów
wewnętrznych, które stały się przyczyną śmierci większości turystów, powstało
wskutek działania zewnętrznego. Eksperci doszli do wspólnego wniosku, że miało
tam miejsce bardzo silnego oddziaływania (ultra)dźwiękowego lub
elektromagnetycznego, którego natury nie udało się im ustalić.
Niebezpieczne
sąsiedztwo
Przez wiele lat oba
te wydarzenia bulwersowały umysły uczonych i śledczych a także badaczy zjawisk
paranormalnych. No i wyjaśnienie tych dwóch wypadków się znalazło. Amerykański
fizyk, Ray Christopher zapoznawszy
się z okolicznościami śmierci polarników stworzył hipotezę, którą potem
eksperymentalnie udowodnił. Zgodnie z jego wywodami, Radiacyjny Pas Ziemi
generuje zgęstki plazmy, której zasadniczą formą jest kula. Nazwane przez
uczonych plazmoidami, struktury te
bytują w Wewnętrznym Pasie Radiacyjnym w odległości 500 – 700 km od powierzchni
naszej planety. Słońce w tym przypadku byłoby źródłem – z każdą protuberancją
wyrzuca ono masy magnetyczno-plazmowej materii, która w czasie kilku sekund
dolatuje do Ziemi mając wpływ na samopoczucie ludzi i zwierząt oraz na
wskazania przyrządów. Wszystkie one mają różne struktury i skład, który nie
został zbadany do dziś dnia. Niektóre z nich są niewidzialne i efemeryczne,
jednakże przybliżając się do powierzchni Ziemi i wpadając w jej pole
magnetyczne stają się gęstszymi i widzialnymi.
Doleciawszy do Ziemi
plazmoidy zatrzymują się w jej jonosferze. Jednakże
od czasu do czasu one opuszczają się do tych niższych warstw atmosfery wzdłuż
linii pola magnetycznego, często w miejscach zwanymi „strefami patogennymi”. Są
to tereny, na których pole magnetyczne jest niestabilne i spotkanie z nimi
doprowadza człowieka do śmierci, bowiem stając się gęstymi, plazmoidy posiadają
możliwość wpływania na odległość na organizmy istot żywych. Przykładem na
taki zgubny wpływ plazmoidu na ludzi mogą być wewnętrzne obrażenia ciał
członków grupy Diatłowa, które przyprawiły ich o śmierć.
Należałoby także
dodać, że pod koniec zimy 1959 roku astrofizycy odnotowali silne energetyczne
wyrzuty plazmy ze Słońca i burze magnetyczne. Obserwatorzy w rozlicznych
zakątkach planety widzieli te wybuchy nieuzbrojonym okiem, co mówi o wysokiej
mocy i intensywności protuberancji słonecznych. A m.in. góra Chołatczachl i
tereny do niej przyległe mają silne i niestabilne pole magnetyczne, które okazuje
się być swoistym tunelem dla słonecznych plazmoidów. No i polarnicy jak i
członkowie grupy Diatłowa padli ofiarami podobnej „rozumnej anomalii”.[4]
Na pniach drzew widoczne magiczne znaki Mansyjczyków
Grupa Diatłowa stawia namiot. Zdjęcie wykonano w dniu 1.II.1959 roku, około godziny 17.00
Namiot grupy Diatłowa. Od lewej - poszukiwacz Jurij Koptiełow. Zdjęcie wykonane przez ratownika Wadima Brusnicyna w dniu 26 lub 28.II.1959 roku
Żeby
nie zginąć…
Aktualnie astrofizycy
rekomendują ludziom powstrzymywanie się od podróżowania w czasie silnej
aktywności słonecznej i nade wszystko unikania miejsc z niestabilnym polem
magnetycznym, włączając do tego wypady do lasu czy wycieczkę w góry, które mogą
zakończyć się śmiercią.
Aby nie zginąć w
kolejnej podróży uczeni radzą sprawdzenie bezpieczeństwa wyznaczonej trasy – w
Internecie istnieje wiele stron zawierających informacje o miejscach na naszej
planecie z niestabilnym polem magnetycznym i co za tym idzie możliwej obecności
plazmy słonecznej, która – niestety – niesie ze sobą nie tylko błogosławioną,
ale także niszczącą energię.
Moje
3 grosze
No i wszystko jasne – i polarników i
członków grupy Diatłowa skasowały słoneczne plazmoidy, które wyładowały na nich
swoją energię i w rezultacie przyprawiły ich o śmierć. Jednakże coś tu jest za łatwe
i za proste, jak na tak skomplikowaną sprawę. Jestem upierdliwym staruchem, i
kilka rzeczy mi tutaj nie gra. Zacznę od samego źródła, czyli relacji Jurija
Korszunowa, którą zamieszczono na łamach „National Geographic Magazine” gdzieś
koło roku 2000. Poszukałem w Internecie i nie znalazłem ani słowa na ten temat.
Owszem – na stronie Encyclopedia of Safety - http://survincity.com/2011/02/pole-death-why-did-the-expedition-to-the-south/, gdzie w
artykule pt. „Śmierć na Biegunie. Dlaczego ekspedycja polarna zginęła w
tajemniczych okolicznościach?” autorstwa I.
Gusiewa, który pierwej puścił tą informację na łamach „Interesting
Newspaper. Incredible” nr 2/2013, (a co postaram się przełożyć w najbliższym
czasie i opublikować na tym blogu) znalazłem powtórzenie tej relacji zawartej w
materiale, który masz Czytelniku przed sobą. Poszukałem także pisma
„Interesting Newspaper. Incredible” i nie znalazłem takowego. A to potwierdza
moje podejrzenia, że cała historia jest wyssana z palca jakiegoś oszusta…
Istnieje jeszcze jedna możliwość. Pisząc
wraz z dr Milošem Jesenským nasze
prace na temat Księżycowej Jaskini natrafialiśmy na podobnie ślepe uliczki.
Istnieje tutaj pewna analogia do relacji dr Antonína Horáka, bo obie te historie zostały opublikowane w USA po
przybyciu do nich obu autorów. Obie są sensacyjne i mówią o rzeczach
niezwykłych. Przypomina mi to twórczość ex-majora GRU Wiktora Suworowa, który po ucieczce na Zachód zaczął pisać swe
sensacyjno-historyczne (dokładnie w takiej kolejności) książki na temat
historii i służb specjalnych ZSRR. I co ciekawe: o ile jego pierwsze książki, w
których przeprowadził analizę początków II Wojny Światowej, są dość wiarygodne
i solidnie udokumentowane, o tyle następne stanowią już wyraźnie „dzieła”
pisane na zamówienie swych nowych panów z MI5 czy CIA i nie są już w ogóle
wiarygodne, jak np. „Lodołamacz”. Do czego zmierzam – otóż każdy, kto w czasach
tzw. komuny wyjechał na Zachód i odmówił powrotu, musiał czymś się wkupić swym
nowym panom i opiekunom. Wiem jak to wyglądało, bo sam rozmawiałem w
uciekinierami, którzy powracali po latach obijania się po obozach azylanckich w
Austrii czy Szwecji w czasie których byli maglowani przez pracowników
wszystkich wywiadów i kontrwywiadów USA i NATO, by się im przypodobać i dostać
azyl polityczny pletli trzy po pięć byle co (stąd później szły idiotyczne
wyobrażenia Amerykanów o Polsce i Polakach), byle tylko ich zadowolić i uzyskać
azyl w dolarowym raju… Ci, którzy byli niewiarygodni czy nie mieli przebicia –
albo wracali do domu z nosem na kwintę, albo wegetowali gdzieś nielegalnie na
Zachodzie. Dlatego teraz sądzę, że te historie są też pochodnymi długich
dziennych i nocnych rozmów niedokończonych…
Kolejna sprawa – rysunki tajemniczych
BOL-i znikły z akt sprawy zagłady ekspedycji Diatłowa. Pytania, które
należałoby postawić brzmi: czy one w ogóle tam były? Jeżeli tak, to kto miał
interes w tym (i dlaczego) by one znikły? Oczywiście sugeruje to, że maczała w
tym palce Armia Radziecka – a właściwie kontrwywiad GRU, albo KGB. Jeżeli tak,
to mamy do czynienia z ich zabawkami, a nie plazmoidami czy UFO w ogóle. Nie
było żadnych UFO czy plazmoidów – a jakieś testy np. rakiet czy innych pojazdów
należących do radzieckich sił powietrznych. I to zamyka sprawę – pisałem o tym
już wcześniej.
No i wreszcie plazmoidy. Nie wyobrażam
sobie zgęstków plazmy, które nie dość że pochodzą od słońca, to jeszcze wchodzą
w gęste warstwy atmosfery i dokonują w niej dziwnych spustoszeń. Najpierw
temperatura: powierzchnia fotosfery słonecznej ma 5000-6000°C. Pytanie: jak
zachowa się atmosfera po wejściu w nią takiego kłębu gazu rozgrzanego do tak
wysokiej temperatury? Czy coś takiego nie skończyłoby się eksplozją?
Po drugie – światło. Taki kłąb
rozgrzanego gazu świeciłby bardzo jasno – jak Słońce, ergo musiałby być
widoczny na wiele godzin przed wtargnięciem w atmosferę Ziemi czy w pasach
radiacji Van Allena - Wiernowa. A tego się nie obserwuje… Nie mówiąc już o tym,
że takie „słoneczka” latałyby od Bieguna do Bieguna – magnetycznego oczywiście,
a każdy spadek na Ziemię musiałby się odbywać właśnie tam…
I wreszcie gdyby tak było, jak sugeruje
autor, to musiałbym nad Jordanowem widywać UFO codziennie i conocnie, a
przynajmniej mieć „falę” UFO co 11 lat, bo nasze miasto – podobnie jak Maków
Podhalański i Sucha Beskidzka – znajdują się na anomalii grawi-magnetycznej,
która tworzy swego rodzaju bąbel w polu magnetycznym Ziemi. Owszem, NOL-e
obserwowało się od czasu do czasu, ale "UFO-flapu" tu nigdy nie było…[5]
No, ale to są moje obiekcje. Mogę nie
mieć w ogóle racji i rzeczywiście tych ludzi zabił kontakt ze słonecznymi
plazmoidami. Teraz wypowiedzą się fachowcy, a dokładniej sędzia śledczy, który
też zajmował się tą sprawą…
[2] Tu i
dalej podkreślenia tłumacza.
[3] Zob.
także - http://wszechocean.blogspot.com/2012/04/zmasakrowani-przez-ufo-czy-pocisk.html
i dalsze.
[4] Hipotezę
UFO = plazmoidy słoneczne rozwinął i uzasadnił w swych pracach Krzysztof
Piechota.