Arkadij Sokolnickij
To wydarzyło się w
Pietrozawodsku Kamczackim w lecie 1958 roku. Byłem wtedy starszym lejtnantem i
służyłem jako dowódca plutonu w Szkole Podoficerskiej 99. Korpusowej Brygady
Artylerii. Wtedy na podwórzu naszego domu na ul. Pogranicznej często widziałem
grupę sąsiadek ciasno otaczających Duży stół przy którym siedziała stara
Cyganka. Ona przepowiadała im przyszłość przy pomocy talii starych,
wytłuszczonych kart. Chociaż tą Cygankę za jej plecami nazywano wiedźmą, to
kobiety zawsze zbierały się na jej wróżby i tając oddech obserwowały to co
robiła.
Ja niejednokrotnie nabijałem
się z sąsiadek za ich naiwność, nawoływałem do niewiary w jej przewidywania i
mówiłem, że wstyd mi za nie. I oto pewnego razu straciłem cierpliwość,
wkurzyłem się i podszedłem do stołu i przemieszałem rozłożone na nim karty. A
potem już odchodząc nazwałem Cygankę wiedźmą i plunąłem w jej stronę. Oczy
Cyganki rozbłysły strasznym ogniem.
- Będziesz miał pecha, wojaku –
krzyknęła – przeklinam ciebie!
I wstawszy zaczęła wykonywać w
moją stronę jakieś dziwne passy.
- Jeszcze mnie sobie
przypomnisz!
- Akurat masz mnie czym
postraszyć – uśmiechnąłem się – pluję na ciebie, wiedźmo!
I na pożegnanie splunąłem w jej
stronę.
Mniej więcej po tygodniu od
tego wydarzenia zmarł pułkownik – szef sztabu naszego korpusu. Zostałem
wyznaczony na dowódcę pododdziału honorowego: powinienem z moim plutonem
składającym się z 30 kursantów oddać nad grobem pułkownika trzy salwy honorowe.
Kiedy już po wszystkich mowach pożegnalnych moi kursanci, ja przed podaniem
komendy do salwy honorowej – ja ni z juszki ni z pietruszki przypomniałem sobie
starą Cygankę z jej czarodziejskimi passami.
Odegnałem wspomnienie i wydałem komendę:
- Salwą! Ognia!
Kursanci nacisnęli na spusty i…
- rozległ się krótki szczęk i nic więcej. Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich
uczestników uroczystości, z 30 karabinów nie padł ani jeden strzał! Kursanci
przeładowali karabiny.
- Ognia! – zakomenderowałem
ponownie.
I ponownie w ciszy wszyscy
usłyszeli tylko szczeknięcie uderzenia kurków w iglice.
Kiedy po raz trzeci powtórzyło
się po wydaniu przeze mnie rozkazu, wściekły wyrwałem karabin najbliższemu
kursantowi i spróbowałem wystrzelić samemu. Efekt był taki sam, nie padł
strzał. Wyjąłem nabój. Na jego spłonce był doskonale widoczny znak po uderzeniu
iglicy, a więc dlaczego nie wystrzelił?
W celu ustalenia przyczyn tego
wydarzenia przybyła z Moskwy specjalna komisja. Sprawdzili karabiny – te
okazały się sprawne. Jeszcze niejednokrotnie z nich strzelano. Przyczyna tego
niewiarygodnego faktu stała się dla nas zagadką i taka pozostała. Tylko jak od
czasu do czasu przypominałem sobie staruchę Cyganichę i myślałem:
- Czy ten zdumiewający i niewiarygodny
fakt jest związany z jej przekleństwem?
Byłoby to zrozumiałym, gdyby
zesłała na mnie jakąś straszliwą chorobę (ale chwała Bogu niczego takiego się
nie zdarzyło). Ale związek jej klątwy z bojowym strzelaniem wydawał mi się
jakimś absurdem. Dlaczego? Albo Cyganka w czymś się pomyliła, albo jej cała
siła zboczyła od głównego celu?
I tak ten niewypał pożegnalnej
salwy trudno nazwać czymś zwyczajnym. Uszkodzić zdalnie bojowy karabin – to
jest po prostu niemożliwe. A tutaj 30 karabinów nie wystrzeliło 3 razy pod
rząd! No to po prostu jest jakaś mistyka!
(A ja teraz rozumiem, dlaczego
towarzyszy z NKWD i GRU tak bardzo interesowały wszelkiego rodzaju efekty PSI,
które badali w swoich ultrasekretnych laboratoriach. Przecież takie coś w ich
pojęciu stanowiło sabotaż groźny dla obronności państwa, ergo niebezpieczny w przypadku przejęcia techniki oddziaływania na
uzbrojenie przez wroga… - uwaga tłum.)
Źródło – „Tajny XX wieka” nr
12/2014, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©