W. G. Sukow (Sankt Petersburg)
Ta historia przydarzyła mi się w Soczi, na
przełomie lat 40. i 50.
Byliśmy wtedy
dziećmi, i było nas trzech – ja i moich dwóch przyjaciół Borysów – wybraliśmy
się nad morze połowić byczków i sułtanek. W tym celu trzeba było spuścić się po
stromej ścianie, po przewodzie na falochron. To nam się udało.
Jak tylko
zaczęliśmy wędkować zaczął wiać silny wiatr i pojawiły się ogromne fale.
Falochron zaczęło zalewać. Przerzuciliśmy za ścianę ciuchy i wędki, i spróbowaliśmy
sami wspiąć się na nią. Ale nam się tego nie udało dokonać – ściana okazała się
być śliską i trudną do sforsowania.
Już zżerała nas
panika, kiedy naraz zwróciliśmy uwagę na to, że wokół falochronu krąży delfin.
Do tego podpływa do nas od strony plaży, jakby dawał znać, by płynąć za nim. I
wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że popłynąć na plażę jest o wiele prościej,
niż wspinać się na mokre i obślizgłe ściany. Tym bardziej, że wszyscy trzej
pływaliśmy doskonale. Wskoczywszy do wody, cicho popłynęliśmy za delfinem. On
eskortował nas do samej plaży, a kiedy tylko wyszliśmy na brzeg, obrócił się na
grzbiet i znikł w wodzie.
Wskutek czego ten
łamacz fal, z którego uciekliśmy nazwaliśmy potem „falochronem śmierci”.
Tekst i
ilustracja – „Tajny XX wieka”, nr 10/2014, s. 24
Przekład z j.
rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©