SS ARA San Juan
W dniu 18.XI.2016
roku, argentyńska marynarka wojenna utraciła kontakt z okrętem podwodnym ARA San
Juan (A-42), który prawdopodobnie zatonął w Oceanie Atlantyckim gdzieś
na wysokości portu Comodoro Rivadavia w zatoce Golfo de San Jorge. Ostatni
kontakt radiowy z jednostką miał miejsce w dniu 15 listopada o godzinie 07:30
ART/10:30 GMT. Od tej pory po okręcie zaginął wszelki ślad.
Mimo intensywnych
poszukiwań, okrętu nie odnaleziono. Portal Defence 24 podaje rozmaite warianty
wydarzeń, który to materiał podaję w całości:
Dlaczego nie udaje się
odszukać okrętu podwodnego
ARA „San Juan”?
[ANALIZA]
Brak sukcesów w poszukiwaniach zaginionego
argentyńskiego okrętu podwodnego ARA „San Juan” budzi zdziwienie tylko wśród
osób, które nie wiedzą jak przebiega proces odnajdywania wraków w głębinach
oceanów. Należy mieć jednak świadomość, że dna mórz i oceanów są mniej znane
niż powierzchnia Księżyca. Dlatego też zaginione okręty podwodne najczęściej
odszukuje się „przy okazji”, a nie w ramach specjalnie zakrojonej w tym celu
akcji.
Operacja poszukiwawcza zaginionego, argentyńskiego
okrętu podwodnego ARA „San Juan” trwa już ponad półtora miesiąca i wszystko
wskazuje na to, że może zostać przerwana lub przynajmniej ograniczona do
niewielkich sił – wyznaczonych bardziej dla uspokojenia opinii publicznej niż z
powodu wiary w sukces ich pracy. Pomimo, że o tym się oficjalnie nie mówi,
ilość jednostek pływających biorących udział w całej akcji została już
zmniejszona do trzech okrętów i wycofano już całkowicie siły ratownicze. Nie ma
bowiem szans by na powierzchnię udało się wyciągnąć kogokolwiek żywego z załogi
okrętu.
Dla wyjaśnienia tragedii niezbędne jest jednak
odnalezienie wraku. W realizacji tego celu ekipy poszukiwawcze napotykają na
kilka poważnych problemów. Po pierwsze okręty podwodne są budowane w taki
sposób, aby bez wiedzy załogi było je jak najtrudniej znaleźć: i to zarówno z
wody, jak i z powietrza. Po drugie woda jest środowiskiem, w którym jak na
razie najskuteczniejszym środkiem wykrywania obiektów podwodnych są systemy
hydroakustyczne – ze wszystkimi, związanymi z tym ograniczeniami.
Po trzecie, ze względu na samo środowisko (w tym
m.in.: ogromne ciśnienia na dużych głębokościach, niską temperaturę, zmienne
parametry wody, całkowitą ciemność oraz trudne warunki atmosferyczne na
powierzchni) nie istnieje tak naprawdę dokładna mapa dna oceanów. Tak więc bez
zrobienia zdjęć nie można najczęściej określić, czy to co znaleziono na dnie,
znajduje się tam od dawna, czy też zatonęło w przeciągu kilku ostatnich
miesięcy. I to właśnie dlatego najgłębsze części oceanów są mniej znane niż
powierzchnia Księżyca, a na dużych głębokościach są organizmy oraz obiekty, o
których ludzie nic jeszcze nie wiedzą.
To również z tego powodu dopiero teraz są
odnajdywane wraki okrętów podwodnych, które zaginęły ponad 100 lat temu, a
przedwojenny okręt podwodny ORP „Orzeł” pomimo kilkakrotnie prowadzonych
poszukiwań jest nadal określany jako „zaginiony” - gdzieś na Morzu Północnym.
Wykrywanie wraków
okrętów podwodnych
Rozwój technik sonarowych powoduje jednak, że wiedza
o morzach i ocenach jest coraz większa, a ze światowych map dna morskiego
powoli zaczynają znikać białe plany. Jest to szczególnie ważny okres dla
archeologii podwodnej i historyków, ponieważ praktycznie co miesiąc odszukiwane
jest coś, czego wcześniej nie można było zlokalizować – i to nawet w bardzo
płytkich oraz podobno już przebadanych miejscach.
Dzięki tym nowym technikom odszukiwane (a właściwie
lokalizowane) są również wraki okrętów podwodnych - chociaż najczęściej nie w
czasie dedykowanej akcji poszukiwawczej, ale niejako przy okazji prowadzenia
innych badań. Tylko w ciągu ostatnich czterech miesięcy 2017 roku odnaleziono
pięć takich historycznych jednostek - dwie pochodzące jeszcze z czasów I wojny
światowej i trzy z okresu II wojny światowej. O tym, jak niewiele wiemy o dnie
mórz świadczy szczególnie przypadek wykrycia pozostałości po niemieckim okręcie
podwodnym SM „UC-69” przez holenderski niszczyciel min HNLMS „Makkum” (typu
Tripartite).
Jak się bowiem okazało nieznany wrak został
znaleziony pod koniec października 2017 r. w odległości 8,5 Mm od francuskiego
portu Barfleur w Normandii. Holendrzy wykryli więc okręt podwodny mniejszy (o
długości 50,35 m, szerokości 5,22 m i wyporności podwodnej 500 ton) od
argentyńskiego ARA „San Juan”, ale za to na wodach terytorialnych Francji, a
więc akwenie teoretycznie bardzo dobrze znanym.
Sam proces identyfikacji wraku nastąpił dopiero pod
koniec listopada 2017 r., ponieważ początkowo rejestry zaginionych jednostek
nie wskazywały, by coś w tym miejscu mogło się w ogóle znajdować. Dopiero, gdy
porównano zdjęcia odnalezionego obiektu z materiałami historycznymi okazało
się, że są to pozostałości niemieckiego, podwodnego stawiacza min SM „UC-69”
typu UC-II, który 6 grudnia 1917 r. zatonął podczas kolizji z innym niemieckim
okrętem podwodnym U-96. Jednostka zanurzyła się po 10 minutach od zderzenia,
zabierając ze sobą na dno jedenastu członków załogi. Uratowany dowódca (Hugo
Thielmann) oraz osiemnastu pozostałych marynarzy zostało zabranych do Niemiec
na pokładzie okrętu podwodnego U-96.
Znamienne są przy tym okoliczności odnalezienia
wraku. Nastąpiło to bowiem przypadkowo, podczas kolejnej już operacji
przeszukiwania wybrzeży Normandii przez siły NATO – operacji, która była
realizowana od 20 października do 7 listopada 2017 r. Warto przy tym zaznaczyć,
że nadal niepowodzeniem kończą się ciągle ponawiane próby odszukania przez
Holendrów swojego okrętu podwodnego HNLMS „O 13”, który zaginął na Morzu
Północnym w czerwcu 1940 r., a więc w czasie II wojny światowej.
Jeszcze dłużej od SM „UC-69”, zaginiony pod wodą
pozostawał pierwszy wprowadzony do służby w australijskiej marynarce wojennej
okręt podwodny HMS „AE1”. I ta jednostka była mniejsza od ARA „San Juan” (o długości
50,35 m, szerokości 5,22 m i wyporności podwodnej 500 ton). Wcześniej było
wiadomo jedynie, że HMS „AE1” zatonął 14 września 1914 r. wraz z całą,
35-osobową załogą. Była to pierwsza strata australijskiej marynarki wojennej i
pierwszy okręt podwodny utracony przez siły alianckie w czasie I wojny
światowej.
Wrak HMAS „AE1” został ostatecznie zlokalizowany u
wybrzeżu Papui Nowej Gwinei (na wodach otaczających grupę wysp Duke of York
Island) dopiero w trakcie trzynastej wyprawy poszukiwawczej w grudniu 2017 r.
Zadanie realizował cywilny statek badawczy pływający pod banderą Bahamów „Fugro
Equator” (o wyporności około 2000 ton). Początkowo wykryto tylko nieznany
obiekt leżący na głębokości 300 m, który po przeprowadzonej identyfikacji
fotograficznej okazał się być zaginionym okrętem podwodnym HMAS „AE1”.
Sprawa była pozornie o tyle łatwa, że wrak jest
wyjątkowo dobrze zachowany i znajduje się najprawdopodobniej w jednym kawałku.
Pomimo tego odnaleziono go dopiero po kilkunastu ekspedycjach, w których połączono
siły australijskiej marynarki wojennej, australijskiego instytutu okrętów
podwodnych, australijskiego narodowego muzeum morskiego, holenderskiej firmy
Fugro Survey oraz rządu Papui-Nowej Gwinei. Kluczem do sukcesu okazał się
statek badawczy „Fugro Equator” - wyposażony w najnowocześniejsze systemy
obserwacji podwodnej (w tym przede wszystkim w wielowiązkową echosondę
Kongsberg EM710 i bezzałogowy, głębokowodny pojazd podwodny).
Pomimo stosunkowo dokładnych zdjęć i widocznych na
nim uszkodzeniach kadłuba jest za wcześnie na określenie rzeczywistych przyczyn
zatonięcia okrętu podwodnego HMAS „AE1”. Przyczyny te być może uda się określić
po dokładnym przebadaniu wraku w kolejnej ekspedycji badawczej. Podobnie
długotrwały proces dochodzenia do przyczyn wypadku rozpocznie się na pewno po
odnalezieniu okrętu podwodnego ARA „San Juan”.
O tym, jak trudno jest zlokalizować wrak leżący
bardzo głęboko świadczy trzeci przypadek: tym razem amerykańskiego okrętu
podwodnego USS „S-28” (SS-133) - odnalezionego w wodach okalających wyspę Oahu
na Hawajach. W tym przypadku znano potencjalny rejon, gdzie ta jednostka mogła
się znajdować, zaś jego poszukiwania trwały od momentu zatonięcia, czyli od 4
lipca 1944 roku.
Okręt z 49 członkami na pokładzie zaginął podczas
ćwiczenia ZOP współdziałając z kutrem amerykańskiej Straży Przybrzeżnej
„Reliance”. Znano więc rejon manewrów, który potwierdziła wykryta dwa dni
później plama ropy. Jak się okazało w 2017 r. wrak leżał jednak na głębokości
2650 metrów, a więc długo nie było technicznych środków, by go namierzyć. USS
„S-28” zlokalizowano dopiero wykonując sondaże batymetryczne (tworzące dokładny
rozkład głębokości) za pomocą echosondy. To wtedy zauważono nierównomierność w
dnie, wskazującą na jakiś podłużny obiekt.
Do jego dokładnej lokalizacji wykorzystano
bezzałogowy, autonomiczny pojazd podwodny (AUV) z sonarem bocznym HISAS firmy
Kongbserg z syntetyczną aperturą (taki sam sonar jest wykorzystywany na AUV
Hugin 1000 będącym na wyposażeniu nowego, polskiego niszczyciela min ORP
„Kormoran”), natomiast do wykonania zdjęć – głębokowodnych użyto zdalnie
sterowanego pojazdu podwodnego.
Typowym przykładem znalezienia wraku „przy okazji’
jest sukces polskiej ekspedycji Santi Odnaleźć „Orła”. Polacy próbując odnaleźć
zaginiony 11 czerwca 1940 roku okręt podwodny ORP „Orzeł” zlokalizowali bowiem
coś innego - utracony miesiąc później na tym samym akwenie brytyjski okręt
podwodny HMS „Narwhal”. Samej identyfikacji dokonano jedynie na podstawie zdjęć
sonarowych, ponieważ znajdujący się w pobliżu gazociąg nie pozwalał na użycie
sonaru holowanego i pojazdu podwodnego.
Sektor poszukiwań ARA San Juan
Analiza uzyskanego materiału zdjęciowego i
materiałów historycznych (w tym określenie np. rozmiarów znalezionego okrętu
podwodnego) pozwoliły z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że jest to HMS
„Narwhal”. Wyczyn Polaków odbił się ogromnym echem w Wielkiej Brytanii,
ponieważ na wyspach żyją jeszcze rodziny zaginionej 58-osobowej załogi.
Natomiast Royal Navy do dzisiaj nie miała żadnych informacji co do
rzeczywistych losów okrętu i swoich marynarzy. Teraz Polacy wyjaśnili tą
nieznaną kartę II wojny światowej.
Tymczasem sprawa teoretycznie nie powinna być taka
trudna. HMS „Narwhal” znajdował się bowiem „tylko” w odległości 140 Mm na
wschód od wybrzeży Szkocji i „jedynie” na głębokości 94 m. Co więcej była to
jednostka stosunkowo duża: o długości 89 m, szerokości 7,77 m i wyporności
podwodnej 2157 ton. Pomimo tego nie można było go znaleźć. Dla porównania
zaginiony, argentyński okręt podwodny ARA „San Juan” ma długość 66 m, szerokość
7,3 m i wyporność podwodną 2264 tony.
Piątą jednostką znalezioną w ciągu ostatnich
czterech miesięcy był niemiecki okręt podwodny z czasów I wojny światowej.
Znajduje się on na głębokości tylko 30 m niedaleko wybrzeży Belgii (koło portu
Ostenda). Kadłub jednostki jest w bardzo dobrym stanie i dlatego na podstawie
zdjęć można było ocenić od razu, że jest to prawdopodobnie jeden z niemieckich
okrętów podwodnych typu UB-II. Zamknięte włazy wskazują, że w środku mogą się
znajdować ciała całej – 23-osobowej załogi.
Pozycja okrętu jest jednak ukrywana, chcąc go
uchronić przed łowcami pamiątek, którzy mogą zbezcześcić ten podwodny cmentarz.
Jak odszukano wraki
okrętów podwodnych?
Zasadniczo proces wykrywania każdego wraku odbywa
się w bardzo podobny sposób. Najpierw lokalizuje się jakiś obiekt pod wodą za
pomocą sonaru. Przy mniejszych głębokościach stosuje się urządzenia zamontowane
na jednostkach pływających na powierzchni (z antenami umieszczonymi pod
kadłubem). Tak było w przypadku wykrycia przez Polaków okrętu podwodnego HMS
„Narwhal”.
Przy dużych głębokościach musi to być już stacja
hydroakustyczna z antenami umieszczonymi na bezzałogowym, autonomicznym
pojeździe podwodnym (np. typu Hugin lub Remus), przewodowo sterowanym pojeździe
podwodnym (np. wykorzystywanym m.in. przez polski niszczyciel min systemie PVDS
- Self Propelled Variable Depth Sonar) lub opływniku holowanym za okrętem na
wskazanej głębokości.
W tym drugim przypadku sytuacja jest o tyle dobra,
że na opuszczanych pojazdach stosuje się najczęściej sonary z syntetyczną
aperturą, a wiec dające obraz dna o bardzo dużej rozdzielczości. Można więc
łatwiej stwierdzić, z jakiej klasy obiektem podwodnym mamy do czynienia. Tak
było np. podczas odszukania australijskiego okrętu podwodnego HMAS „AE1”.
Do ostatecznej identyfikacji wykorzystuje się
natomiast przewodowo sterowany pojazd podwodny wyposażony w silne źródło
światła oraz kamerę telewizyjną światła szczątkowego. Operacja opuszczania
takiego pojazdu jest jednak czasochłonna i możliwa tylko przy odpowiednich
warunkach pogodowych). Dodatkowo samo operowanie robotem jest o tyle
niebezpieczne, że wraki są najczęściej pokryte sieciami i linami. Przy silnych
prądach zawsze więc istnieje możliwość zaplątania się pojazdu i jego utracenia.
Tak właśnie przebiegała operacja odszukania
niemieckiego okrętu podwodnego UC-69 u wybrzeży Normandii. Wykrycia dokonano za
pomocą sonaru, natomiast zdjęcia pozwalające na przeprowadzenie procesu
identyfikacji uzyskano dzięki kamerom zainstalowanym na pojeździe systemu
sonarowego o zmiennej głębokości SPVDS. W ten sam sposób weryfikuje się również
obiekty wykrywane z powierzchni podczas poszukiwania okrętu ARA „San Juan”.
Dlaczego wykrycie
zatopionych wraków jest takie trudne?
Jak na razie jedynym środkiem obserwacji
technicznej, który pozwala na prowadzenie skutecznej obserwacji podwodnej jest
sonar (Sound Navigation And Ranging). Jest to urządzenie bardzo przypominające
zasadą pracy radary - służące do wykrywania celów powietrznych i naziemnych.
Główna różnica polega na tym, że stacje radiolokacyjne wykorzystują falę
elektromagnetyczną, a urządzenia hydroakustyczne falę mechaniczną (w większości
przypadków – akustyczną).
O ile więc sygnały radarowe zasadniczo poruszają się
w powietrzu prostoliniowo i z prędkością światła, to sygnały sonarowe w wodzie
poruszają się prostoliniowo i z prędkością około 1400 m/s. ale tylko w idealnym
(a wiec nieistniejącym) środowisku wodnym. Sygnały te rządzą się podobnymi
prawami, a więc mają m.in. wyraźną zależność rozdzielczości od częstotliwości
(co również przekłada się na zasięg). W obu przypadkach chcąc widzieć dalej
wybiera się więc niższą częstotliwość sygnału (który jest wtedy mniej
tłumiony), ale uzyskuje się mniejszą rozdzielczość (czyli mniejszą
rozróżnialność szczegółów). I odwrotnie chcąc mieć większą rozdzielczość
wykorzystuje się wyższą częstotliwość, ale ma się wtedy mniejszą odległość
wykrycia (ponieważ jest większe tłumienie).
O wiele większa różnica jest natomiast jeżeli chodzi
o sposób rozchodzenia się fal. Po pierwsze fala elektromagnetyczna jest
kilkaset razy mniej tłumiona w powietrzu niż fala akustyczna w wodzie. Radary
wykrywają więc małe obiekty w odległości kilkuset (a nawet więcej) kilometrów,
natomiast sonary w odległości maksymalnie kilku tysięcy metrów.
Większą odległość wykrycia mają oczywiście
specjalistyczne, duże sonary (na niższe częstotliwości) do zwalczania okrętów
podwodnych, ale ich zadaniem jest tylko wykrycie i zlokalizowanie dużego
obiektu w toni wodnej, a nie jego identyfikacja. Do tego służą już sonary
pasywne (które tylko nasłuchują), ale one są bezużyteczne w przypadku
wykrywania „niemych” wraków.
Bardziej przydatne do szukania obiektów dennych są
podkilowe sonary do wykrywania min, które pracują na wyższych częstotliwościach
(najczęściej kilkudziesięciu – kilkuset kHz). Dają one już bowiem pewną
możliwość identyfikacji obiektu, ale przy zasięgu nie większym niż tysiąc
metrów. Przykładem może być wykorzystywany na niszczycielach min typu
Tripartite sonar podkilowy typu 2193 (koncernu Thales). Pozwala on na
wykrywania obiektów podwodnych do odległości 1000 m i głębokości 80 m.
Po drugie zarówno w przypadku sonarów jak i radarów
dochodzi do załamania się fali, jednak w przypadku sygnałów radiolokacyjnych
jest to proces mało odczuwalny i najczęściej tratowany jako anomalia. W
przypadku sonarów, z powodu nierównomierność środowiska wodnego, tor przebiegu
sygnału jest już bardzo mocno odchylony od prostoliniowego i jest to reguła,
którą trzeba uwzględniać w całym procesie wykrywania obiektów podwodnych.
Uwzględnia się przy tym przede wszystkim zarówno
pionowy jak i poziomy rozkład temperatur i zasolenia, których zmiany powodują
duże załamania fal akustycznych, a nawet ich odbicie - bez dotarcia do dna.
Wykorzystują to m.in. okręty podwodne, które schodząc poniżej takiej
„nieprzepuszczalnej” warstwy (tzw. poziomu SLD) stają się niewidoczne dla
sonarów z antenami umieszczonymi na jednostkach nawodnych. Stąd bojowe okręty
nawodne są praktycznie nieprzydatne przy poszukiwaniu leżących na dnie wraków.
Zupełnie inaczej jest w przypadku specjalistycznych,
badawczych jednostek pływających. Stosują one bardziej przydatne do tego celu
urządzenia hydroakustyczne - nie „patrzące” do przodu, ale w dół i na boki. W
podobny sposób pracują również sonary boczne zainstalowane na autonomicznych
pojazdach podwodnych i umieszczone w holowanych opływnikach. Większość z
sonarów ma zresztą syntetyczną aperturę, co oznacza, że dzięki cyfrowej obróbce
sygnału zwiększa się wirtualnie rozmiar anteny (a więc również rozróżnialność
szczegółów).
W ten sposób jednostka poszukiwawcza „widzi” pas dna
morskiego o szerokości najczęściej kilkuset metrów. Szerokość ta zależy od
głębokości morza w danym miejscu i od częstotliwości wykorzystywanej przez
sonar (najczęściej: im ta częstotliwość jest większa tym ta szerokość pasa
poszukiwań jest mniejsza).
Przykładowo w przypadku wielowiązkowej echosondy
Kongsberg EM710 zamontowanej na statku badawczym RV „Fugro Equator” (znalazcy
australijskiego okrętu podwodnego HMAS „AE1”), wykorzystuje się dwie
częstotliwości. Na wodach płytkich jest to sygnał akustyczny w paśmie
częstotliwości od 65 do 100 kHz dający obraz o tzw. bardzo wysokiej
rozdzielczości. Na wodach głębszych wykorzystuje się już sygnał z pasmo
częstotliwości poniżej 40 kHz - dający obraz o tzw. wysokiej rozdzielczości.
Zgodnie z danymi producenta echosonda pozwala na
prowadzenie obserwacji na głębokościach od 3 do 2800 m - zależnie od rozmiaru
anteny. Antena ta pozwala na jednoczesną obserwację pasa o szerokości będącej
najczęściej 5,5 krotnością głębokości, ale nie większej niż 3000 m.
W przypadku sonaru bocznego HISAS firmy Kongbserg
(wykorzystywanego m.in. na autonomicznym pojeździe podwodnym Hugin 1000)
użytego przy poszukiwaniu amerykańskiego okrętu podwodnego USS „S-28” pas dna
przeszukiwanego z każdej strony to 200 m (przy prędkości 2 m/s i 260 m przy
prędkości pojazdu 1,5 m/s). Teoretycznie pozwala to sprawdzić w ciągu sekundy
730 m² dna morskiego dając jego obraz o rozdzielczości od 2x2 cm do 5x5 m.
Podobne ograniczenia mają holowane sonary obserwacji
bocznej. Przykładowo stacja DF-1000 wykorzystywana przez polskie okręty
hydrograficzne może być zanurzana do głębokości 1000 m, ale ma zasięg nie
większy niż 300 m z każdej strony (pracując na częstotliwościach 100 i 400
kHz). Daje to pas przeszukiwania o maksymalnej szerokości 600 m. Przy
koniecznej do dodania zakładce ten pas ogranicza się więc do maksymalnie 500 m.
Pas obserwacji nie jest więc szeroki, prędkość
poszukiwania jest niewielka, a dodatkowo istnieje duża trudność z utrzymaniem
podczas ruchu dokładnej pozycji pojazdu lub holowanego opływnika z sonarem.
Oczywiście dzięki transponderowi znana jest jego pozycja, ale nie zmienia to faktu,
że ruch nie odbywa się dokładnie po linii prostej i na tej samej głębokosci. Im
większe są odchylenia od założonego toru – tym większą trzeba stosować
„zakładkę” przy przeszukiwaniu sąsiedniego pasa – co wydłuża i utrudnia czas
operacji.
Niekiedy więc przeszukuje się ten sam pas, a
niekiedy pewne obszary mogą zostać ominięte. Dodatkowo sytuacja się komplikuje,
gdy dno morskie nie jest płaskie i jednolite. Wtedy obraz staje się mało
czytelny i trzeba go weryfikować za pomocą kamery na robocie podwodnym. By
jednak go opuścić, trzeba przerwać poszukiwania sonarem, opuścić pojazd i go
podnieść. A to wydłuża operację.
Jaki to może być problem świadczy fakt, że podczas
poszukiwania argentyńskiego okrętu podwodnego ARA „San Juan” tylko do 27
grudnia br. wykryto 30 kontaktów, które trzeba było zweryfikować robotami
podwodnymi. Za każdym razem trzeba było wezwać jednostkę z pojazdem i czekać na
efekty weryfikacji.
Niestety dla Argentyńczyków jednolitość dna nie
wpływa tylko na jakość obrazu sonarowego, ale również w ogóle na możliwość prowadzenia poszukiwań. Tymczasem
przedstawiciele argentyńskich sił morskich już ujawnili, że okręt podwodny ARA
„San Juan” zatonął prawdopodobnie poza szelfem kontynentalnym - na obszarze występowania
w dnie systemu siedmiu długich, skalistych kanionów wraz z „dopływami” o
głębokości nawet do 1000 m (system nazwany Almirante Brown). Jeżeli okręt
podwodny właśnie tam zatonął to jego odnalezienie jest na obecnym poziomie
techniki bardzo mało prawdopodobne, albo przynajmniej niezwykle czasochłonne i…
kosztowne.
Jak przebiegają obecnie
poszukiwania ARA „San Juan”?
Poszukiwaniu okrętu ARA „San Juan” są obecnie
realizowane tylko przez trzy jednostki pływające: niszczyciel ARA „Sarandí”,
który stanowi głównie zabezpieczenie i ochronę, rosyjski statek oceanograficzny
RV „Jantar”, który próbuje znaleźć wrak okrętu podwodnego i argentyński
holownik oceaniczny ARA „Islas Malvinas” z dużym pokładem zadaniowym. Zadaniem
tej jednostki jest sprawdzanie obiektów pod wodą wykrytych głównie przez
„Jantara” za pomocą robota podwodnego „Pantier Plius”, którego wypożyczyli
Rosjanie.
Oznacza to, że z akcji mógł już zostać wycofany
należący do amerykańskiej marynarki wojennej statek poszukiwawczy RV „Atlantis”
wyposażony w robota podwodnego DSV CURV 21 – zdolnego do opuszczania się na
głębokość 6000 m. Ma go teraz zastąpić rosyjski okręt „Jantar” na pokładzie
którego znajduje się jednoosobowy batyskaf DSV AS-39 „Konsul”, którego również
można opuszczać do głębokości 6000 m.
Rosjanie działają wspólnie z Argentyńczykami po
decyzji prezydenta Władimira Putina i rozmowie telefonicznej ministra obrony
Federacji Rosyjskiej Siergieja Szojgu ze swoim argentyńskim odpowiednikiem.
Zadecydowano wtedy o wysłaniu drogą lotniczą do Argentyny ekspertów z 328.
ekspedycyjnego oddziału ratowniczego rosyjskiej marynarki wojennej, aby pomóc w
poszukiwaniu ARA „San Juan”. Razem z nimi wyekspediowano robota podwodnego
„Pantier Plus”.
Jednocześnie w kierunku Argentyny wypłynął nowy –
wprowadzony do służby w 2015 r. okręt oceanograficzny „Jantar” (o wyporności
5230 ton), który pojawił się w rejonie poszukiwań około 6 grudnia br. Siły te
są intensywnie wykorzystywane o czym świadczy komunikat rosyjskiego
ministerstwa obrony z 5 grudnia 2017 r. Wynika z niego, że tylko do 4 grudnia
br. robot „Pantier Plius” był opuszczany sześciokrotnie na głębokości od 125 do
970 metrów. Niestety odnaleziono jedynie wrak starego trawlera oraz duży blok
betonu.
Ograniczone do trzech jednostek siły poszukiwawcze
nie wykryły w ciągu ostatniego tygodnia żadnych sygnałów mogących sygnalizować
obecność zaginionej jednostki na dnie morza. Może to oznaczać, że utracony
okręt podwodny znajduje się w zupełnie innym rejonie, lub co gorsza – w trakcie
wcześniejszych poszukiwań wrak ARA „San Juan” został przeoczony. W tym
przypadku jego odnalezienie może nastąpić za wiele lat i to też jedynie „przy
okazji”. (M. Dura)
Tajemnicza łódź podwodna
Doskonały materiał,
świetna analiza. Osobiście jednak uważam, że sprawy mogą się przedstawiać zgoła
inaczej i ARA San Juan nie zatonął, ale został porwany. Aby zrozumieć, co się
z nim stać mogło, należy wziąć pod lupę informację z dnia 18.XII.2017 roku,
którą podały niektóre polskie media, a która brzmi tak:
Ekwador: znaleziono
tajemniczą łódź podwodną
Ekwadorska marynarka poinformowała o znalezieniu
porzuconej tajemniczej łodzi, zdolnej do pływania w prawie całkowitym
zanurzeniu. Jednostka tonęła. Nie wiadomo do kogo należy, ani co znajduje się
na jej pokładzie.
Tonącą tajemniczą łódź, ok. 16 mil od półwyspu Santa
Elena, zauważył w czwartek po południu łowiący tam rybak. Natychmiast wezwał
straż przybrzeżną.
Tajemnicza łódź podwodna znaleziona na wodach Ekwadoru...
Jak się okazało jednostka ta, mierząca ok. 10 metrów
długości, to rodzaj łodzi podwodnej. Może ona pływać w niemal całkowitym
zanurzeniu. Tego typu łodzie, jak informuje ekwadorska prasa, tego typu
jednostek używają między innymi przemytnicy narkotyków, by uniknąć namierzenia
przez radar.
Czy odnaleziona łódź rzeczywiście do nich należała?
Tego na razie nie wiadomo. W pobliżu nie znaleziono załogi jednostki. Jej
członkowie opuścili ją z powodu poważnej awarii, która sprawiła, że łódź
zaczęła tonąć.
Statek jest holowany do bazy marynarki w Salinas.
Dopiero tam zostanie przeszukany.(WP.pl)
Faktycznie. Używano
ich już w USA w czasach prohibicji do szmuglowania gorzały z Kanady. Takie
łodzie podwodne były i są wykorzystywane na akwenach Trójkąta Świętego Jerzego
i Trójkąta Bermudzkiego przez wszelkiego rodzaju przemytników – głównie prochów
do USA i towarów atrakcyjnych i luksusowych z USA. O tym wiadomo od czasów
słynnego procesu „8A” – gen. Arnaldo
Ochoa Sancheza, który odbył się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku w
Hawanie. Jednym z zarzutów w tym dziwnym procesie był szmugiel narkotyków z
Ameryki Południowej do USA.
Ale nie tylko, bo
mówił mi o tym dowódca i załoganci okrętu patrolowego amerykańskiej Straży
Przybrzeżnej USCGC Gallatin, który w czerwcu 1993 roku był z kurtuazyjną wizytą w
Gdańsku. Otóż kmdr Paul M. Regan
stwierdził wprost, że w użyciu są m.in. stare radzieckie bezzałogowe midgety, które regularnie kursują
pomiędzy wybrzeżami Wenezueli, Kuby i USA z ładunkami kokainy na pokładach.[1]
...i łodzie podwodne przechwycone przez amerykańską Straż Przybrzeżną oraz ich narkotykowy ładunek
A teraz stawiam
pytanie: czy ktoś nie mógłby uprowadzić okręt podwodny, zlikwidować czy
przekabacić załogę i przekształcić go w podwodny transportowiec koki? Kto
mógłby mieć siły i środki na realizację takiej skomplikowanej operacji?
Istnieje kilka
możliwości, a mianowicie:
·
Narkotykowi baronowie z Ameryki
Południowej;
·
Terroryści z ISIS;
·
Przemytnicy „migrantów” z Afryki do
Europy;
·
Lewaccy partyzanci z Ameryki
Południowej;
·
Neohitlerowcy z IV Rzeszy i…
·
…inni wywrotowcy w nieznanym jeszcze
celu.
Jak widać, spektrum
możliwości jest dość szerokie. Wymieniłem je wedle stopnia ich
prawdopodobieństwa. Trzy ostatnie możliwości odrzucam, natomiast trzy pierwsze
wydaja się być najbardziej prawdopodobne.
Czego potrzeba, by
porwać okręt podwodny? Trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz
pieniędzy. A kto ma pieniądze? Kartele narkotykowe, terroryści z ISIS i
przemytnicy „migrantów”. Oczywiście kilkunastu milionerów i miliarderów, ale ci
nie pakują kasy w niepewny interes, dlatego stawiam na przestępców.
W tym kontekście
zagadkowo brzmi następująca informacja:
Brytyjczycy
ścigali zaginiony okręt? Tajemnica losu San
Juan
Śmigłowiec Wielkiej Brytanii tropił okręt
podwodny Argentyny zanim ten zaginął - twierdzi rodzina jednego z marynarzy.
Londyn stanowczo zaprzecza i zapewnia, że tragedia nie ma żadnego związku ze
sporem o Falklandy. Jednostka zaginęła na południowym Atlantyku w połowie
listopada - na jej pokładzie były 44 osoby.
Brytyjczyków oskarżyła siostra Roberto Daniela Mediny, który znajdował
się na pokładzie okrętu San Juan. Kobieta twierdzi, że informacja o śmigłowcu
była ostatnią, jaką otrzymała przez Internet od brata.
- To był
dziwny komunikat. Pisał też o chilijskim ścigaczu, który miał znajdować się ich
w pobliżu - powiedziała argentyńskim mediom Jessica Medina. Dodała, że w tym czasie jednostka płynęła w
kierunku Falklandów, wysp, o które od lat toczą spory rządy Argentyny i
Wielkiej Brytanii.
Podobne wiadomości na początku listopada mieli
otrzymywać też członkowie rodzin innych marynarzy z San Juan - zauważa Fox
News.
Na te doniesienia natychmiast zareagowała
brytyjska marynarka. "To całkowita nieprawda. Nie mamy żadnych
helikopterów do zwalczania sił podwodnych, które rozlokowane są w rejonie
Falklandów" - głosi oświadczenie Royal Navy. Tak samo zareagowało
dowództwo marynarki wojennej Argentyny.
Argentyna: przed
zaginięciem okrętu doszło do przecieku wody
Nie uspokoiło to jednak rodzin marynarzy z San
Juan. W piątek zapowiadają demonstracje na Plaza de Mayo w Buenos Aires i przed
bazą morską w Mar del Plata, podczas których będą domagać się wyjaśnienia
przyczyn tragedii. Rodziny zaginionych chcą też powołania w tej sprawie komisji
śledczej w parlamencie.
Poszukiwania
trwają
Argentyński okręt podwodny zaginął w połowie
listopada podczas rejsu patrolowego z Ushuaia do Mar del Plata. Do tej pory go
nie odnaleziono. Marynarze mieli zapas tlenu, który mógł starczyć tylko na 10
dni.
W ubiegłym tygodniu w akcję poszukiwawczą
włączyły się statki USA i Rosji, które mają sprzęt pozwalający prowadzić poszukiwania
na dużej głębokości. (WP.pl)
Brytyjski
helikopter? Chilijski ścigacz? A może to tylko false flag, a tak naprawdę to były jednostki mające za zadanie
przechwycenie okrętu i jego opanowanie w celu przeistoczenia go w podwodny
transportowiec prochów?
Oczywiście jest to
tylko hipoteza, ale ma pewne cechy prawdopodobieństwa. Porwać okręt to żaden
problem – Hollywood pokazał to na kilku filmach w rodzaju „Liberator” ze Stevenem Seagalem, gdzie porwano
pancernik Missouri, czy „Nuklearny szantaż” z Michaelem Dudikoffem, w którym porwano SSBN USS Ulyssess
z pociskami jądrowymi na pokładzie. Tak nawiasem, to reżyser tego ostatniego
umieścił akcję swego filmu na Południowym Atlantyku!
A zatem gotowy
scenariusz już jest. W takim kontekście poważnie brzmi ostrzeżenie brytyjskiego
marynarza:
Terroryści przejmą
kontrolę nad okrętem podwodnym? Ostrzeżenia marynarzy
Brytyjski marynarz oskarża Royal Navy, że atomowe
okręty podwodne z głowicami nuklearnymi nie są odporne na atak terrorystyczny.
Jego zdaniem, islamiści mogliby nawet przejąć kontrolę nad jednostką i odpalić
jej pociski. Za opublikowanie tych informacji w Internecie, został aresztowany
przez żandarmerię wojskową.
Brytyjska żandarmeria wojskowa aresztowała marynarza
z bazy Marynarki Królewskiej w Szkocji, który opublikował w Internecie katalog
zaniedbań na atomowych okrętach podwodnych. Marynarz najpierw zbiegł za
granicę, ale po namyśle oddał się w ręce władz.
Starszy marynarz William McNeilly opublikował listę 30 zaniedbań w bazie brytyjskiej
flotylli atomowej pod Glasgow i na czterech okrętach z rakietami nuklearnymi
Trident. Jego zdaniem, łatwość dostępu do bazy i na okręty wystawia kraj na
niebezpieczeństwo. Jak ocenia, terroryści mogliby dokonać zamachu na pokładzie
jednego z okrętów atomowych powodując kolosalne skażenie radioaktywne. McNeilly
przewiduje nawet możliwość ataku na Wielką Brytanię przy pomocy jej własnych
rakiet strategicznych. 25-letni marynarz służy dopiero od roku i był na jednym,
4-miesięcznym patrolu okrętu podwodnego "Victorious".
Po jego zakończeniu udał się na urlop i 7 maja
opublikował listę zaniedbań. Kilka dni później odleciał za granicę. Jak pisał
na swojej stronie na Facebooku, ukrywał się w kilku krajach, ale wrócił, aby
dać się aresztować, gdyż dokonał już tego co zamierzył, ostrzegając rząd i
społeczeństwo. Brytyjska admiralicja twierdzi, że marynarz nie znał i nie
zdradził żadnych tajemnic wojskowych, nie grozi mu więc surowa kara.
(Dziennik.pl)
Pytanie zatem brzmi:
czy taki właśnie scenariusz zrealizowano w stosunku do ARA San Juan w listopadzie
2017 roku?
Opracował – ©R.K.F.
Leśniakiewicz
[1]
Zob. M. Jesenský, R. Leśniakiewicz – „Lode mrtvych: Bermudský Trojuholnik,
UFO, USO a narkotikovi baróni”, wyd. Ikar, Bratysława 2018, dostępne w Internecie na stronie - http://hyboriana.blogspot.com/2013/11/milosjesensky-robertk.html
i dalsze.