Z Milošem Jesenským badamy tajemnicze zdarzenia
Zawsze, kiedy myślę nad początkami
mojego zainteresowania się zagadkami, to najpierw wracam wspomnieniami do
książkowych przygód Alfreda Hitchcocka
i trzech badaczy. W czasie, kiedy miałem tyle lat co chłopcy z Rocky
Beach, ale żadnych możliwości by przeżywać ich przygody, dodawałem do nich
dalsze – swoje własne. I entuzjazm dla tajemniczych wydarzeń inspirowanych
najbardziej znaną z trójki tego chłopca, czy to była szepcząca mumia, zielony
duch czy zaginiony skarb, przetrwał do dziś. Dlatego przedstawiam twórczą
odmianę oryginalnych opowieści Roberta
Arthura z jedną zasadniczą różnicą – jeden poszukiwacz i trzy przypadki.
Alfred Leblanc przyjmuje gratulacje po locie Bleriotem XI
Przypadek zagubionych aeronautów
- Wznosimy się?
- Nie! Przeciwnie!
Zniżamy się!
- Ba, jeszcze
gorzej panie Leblanc! Spadamy!
- Mój Boże!
Wyrzućmy balast!
- Już
wysypaliśmy ostatnie worki!
- Balon sie
wznosi?
- Nie!
Wtedy rozległ
sie mocny głos.
- Wyrzucić
wszystko co jest ciężkie!... Wszystko! I polegajmy na łasce Bożej!
Podobne słowa, które tutaj przytaczam
ze wstępu do najbardziej znanej książki znanego pisarza Juliusza Verne’a, a które rzeczywiście rozległy się w dniu 4.X.1909
roku, około godziny wpół do drugiej po południu nad górzystą krainą w okolicach
Zázrivej na słowackiej Orawie.
Skąd jednak się wtedy znalazł nad Orawą
balon?
Odpowiedź na to pytanie udzieli nam
plan lotu zamieszczony w IV edycji najstarszej lotniczej imprezy świata –
zawodów balonowych Coupe Aeronautique
sponsorowanych przez właściciela „New York Heralda”, milionera i działacza
sportowego Gordona Benetta
(1841-1918). Pomiędzy jego uczestnikami znajdziemy także słynnego francuskiego
aeronautę Alfreda Leblanca
(1869-1921), który wraz z Jacquesem
Delebecquem, w dniu 3.X.1909 roku, o godzinie 15:00, zajęli miejsce w koszu
pod balonem Ille de France, by wraz z ostatnimi uczestnikami zawodów
wystartowali do odległościowego lotu z szwajcarskiego miasteczka Schlieren
k./Zurychu. Przygotowania do odlotu były spektakularne. Tameczna fabryka
musiała wyprodukować 44.000 m³ wodoru, którym przy pomocy długiego na kilometr
gazociągu wypełniono wszystkie balony. Na starcie stanęło 17 załóg z 8 krajów
świata. Mimo padającego ulewnego deszczu przyszło się z nimi pożegnać 400.000
widzów, którzy dali brawa, kiedy jako pierwszy wzniósł się belgijski balon Utopia
i nie przestali, póty nie wystartował ostatni szwajcarski balon Helvetia
ze zwycięzcami z poprzednich zawodów płk Theodorem
Schaeckiem i Paulem Ambrusterem.
Przeglądając zapiski z przeszłości
wiemy, że w tych zawodach zwyciężyli Edgar
W. Mix i Andre Roussel na
pokładzie balonu America II, który po przeleceniu 1121,11 km wylądował w
okolicach Warszawy. Ostatni nie mieli już takiego szczęścia, chociaż ich wyniki
też zasługują na podziw. Alfred Leblanc wraz z Jacquesem Delebecquem skończyli
zawody jako drudzy, po przeleceniu 817,17 km, przy czym ich przymusowe
lądowanie miało miejsce – jak już wiemy – w okolicach Zázrivej. To tam w czasie
silnego wiatru balon roztrzaskał się o szczyt góry Kozinec. Dostępne źródła
opisują, jak Ille de France leciał z południa nad osadą Plešivá w kierunku
północy w kierunku osady Kozinská. Po uderzeniu w ziemię, obaj aeronauci
wyskoczyli z kosza, z którego wysypały się wszelkie przyrządy, broń i notatki,
poczym odciążony balon się wzniósł i znikł w obłokach.
Kilka lat temu, do redakcji „Early
Aviators” zgłosił się nasz rodak z Orawy – Pan Eugen Kralčak, który w swym liście uzupełnił tą suchą,
encyklopedyczną relację swym interesującym świadectwem, w którym swoimi słowami
opisuje rodzinne wspomnienia:
Drodzy Przyjaciele!
Nazywam się Eugen Kralčak i mieszkam we wsi Presel’any.
Urodziłem się w wiosce Zázrivá na północy Słowacji na obszarze Orawy. Mój stryj
Ondrej Kralčak (1900-1978) wspominał mi, kiedy miałem 17 lat, że jak miał on
osiem lat, to widział przelot balonu „Ille de France“ nad naszą wioską Zázrivá.
Balon przeleciał ponad osadą Plešivá, nad miastem Žiar, w kierunku na osadę
Kozinská i niedaleką górę Kozinec, który był jego ostatnią fazą zawodów
i miejscem lądowania balonu. Ondrej Kralčak pamiętał, jak załoga podczas
przelotu krzyczała do ludzi kopiących ziemniaki na polu słowa „reta, reta“,
a z balonu wisiały liny, a jedna przeszła po ramionach kobiety,
która była zgięta, kiedy kopała ziemniaki. Balon widziało więcej ludzi, bowiem
leciał nisko i znikł z widoku za górą Črchlą, tak że stryj nie
widział samego momentu przyziemienia i opuszczenia kosza przez załogę.
Balon ten był dla ludzi wielkim wydarzeniem, bo jeszcze czegoś takiego nie
widzieli. Stryjek obserwował, jak balon leciał wprost na Kozinec, który
znajduje się za osadą Kozinská. Tam zatrzymał się w bukowym lesie, ale po
chwili wiatr go porwał i balon znikł w chmurach. Wtedy góra ta nie była
porośnięta lasem, jak teraz. Pasterz Oláh z pobliskiego szałasu w lesie
znalazł rozrzucone różne przedmioty, dokumenty i sprzęt w tym pistolety
i przekazał je miejscowemu notariuszowi. Węgierskie gazety w tym czasie
informowały, że miejscowi okradli baloniarzy, ale to było kłamstwo. Alfred
Leblanc i jego towarzysz potem pojechali pociągiem do Francji.
Także o tych zawodach pisze Alfred
Leblanc o szczęśliwym zakończeniu i o tym, że wkrótce się
szczęście doń uśmiechnęło. Niemal w rok po tych wydarzeniach, tym razem już na
pokładzie samolotu Bleriot XI pobił on rekord prędkości przelotu wynoszący 109,8
km/h.
Ale to już inna historia.
Załoga Apolla-10, która usłyszała muzykę Wszechświata...
Przypadek tajemniczej muzyki z Kosmosu
W złych czasach w roku 1903 mój dziadek Štefan Čerňan
z babcią Anną podobnie jak tysiące rodaków wyjechali z Vysokiej
n./Kysucou za chlebem do USA. Zamieszkali w Chicago, a w rok później
urodził się Andrej Štefan Čerňan – mój ojciec – opowiedział swego
czasu astronauta Eugene Anrew Cernan
(1934-2017). Do swego słowackiego pochodzenia przyznawał się do ostatniej
chwili swego życia. Ale to akurat było znane przez całe dziesięciolecia,
natomiast niektóre epizody z jego życia połączone z zawodem
astronauty były do niedawna wielką niewiadomą. Przykładem jest przypadek
tajemniczej a okropnej muzyki z Kosmosu.
To wydarzyło się w czasie lotu Apollo-10
po wokółksiężycowej orbicie, w dniu 22.V.1969 roku, kiedy to trzyosobowa załoga
złożona z Thomasa T. Stafforda, Eugene’a
A. Cernana i Johna W. Younga
usłyszała nad odwrotną stroną Księżyca mimo braku łączności z Ziemią,
jakąś „niewyjaśnioną muzykę“. Niedawno odtajnione zapisy z pokładu modułu
dowództwa przekazują zdumione i zaskoczone reakcje astronautów na „nieziemski
skuczący dźwięk z ich słuchawkach“. Nagrania zawierają także dyskusję
załogi o tym, czy mają o tym zameldować do MCC w Houston po tym, jak
wyjdą z radiowego cienia, albo to przemilczą. „Kosmiczna muzyka“ była
ewidentnie niewyjaśniona przez nich, ale stanowi zagadkę także dzisiaj.
- Czy słyszycie ten
gwiżdżący dźwięk? – pyta jeden z nich, prawdopodobnie
Stafford.
Young zgadza się, że słyszy.
- To brzmi jakoś
tak jak jakaś muzyka z Wszechświata.
- No, ale to
jest jakaś okropna muzyka – spontanicznie zareagował
Cernan.
Zapis ten NASA zarchiwizowała aż do
2008 roku, kiedy został on ujawniony i pokazany w jednym z odcinków
serialu dokumentalnego Science Channel pod tytułem „Niewyjaśnione akta NASA“. Były
astronauta i członek załogi Apollo-15 – Alfred M. Worden potem skomentował to tak:
- Członkowie
załogi Apollo-10 byli uczuleni na te
dźwięki, które mieli usłyszeć. Logika mi mówi, że jeżeli było tam coś nagrane,
to znaczy że było.
I jak dotąd ekspertom nie udało
sie wyjaśnić pochodzenia zagadkowych dźwięków. Skoro Księżyc nie ma swego
własnego pola magnetycznego czy atmosfery interferującej z radiem, to nie
ma żadnego wyjaśnienia tego rodzaju.
Nieco dosadniej by mogły wskazywać na
to słowa samego Eugene’a Cernana, który w parę lat później, po zakończeniu lotu
Apollo-17
w jednym z wywiadów oznajmił, że w czasie pobytu na Księżycu zetknął się
z zadziwiającymi zjawiskami, o których publiczność nie była
powiadomiona. W tej rozmowie powiedział on dosłownie:
- Być może
Księżyc mógłby nam coś powiedzieć o istnieniu prastarej cywilizacji, która
nie znajduje się na Ziemi. Ani także na Księżycu, ale gdzieś w naszej
Galaktyce.
Ronald Evans, jego kolega
z misji Apollo-17, potwierdził to stwierdzenie, kiedy przyznał iż NASA
ma mnóstwo zdjęć, które amerykańscy astronauci wykonali na Księżycu, ale które
wciąż znajdują się w szafach pancernych.
Zapytajmy: do kiedy?
Dr M. Jesensky na tle tajemniczego kościoła w Ludrovej
Przypadek tajemniczego kościoła
Na wieko pada drobny deszcz. Sześciu
mężczyzn niosących trumnę i odzianych w kolczugi idzie powolnym krokiem na
czele smutnego konduktu. Bojowa chorągiew i płaszcze przyozdobione
czerwonymi krzyżami furkoczą na wietrze. Celem ich podróży jest nieodległy kamienny
kościółek otoczony murem. Czeka w nim ksiądz machający kadzielnicą
i otwarte wejście do krypty obok ołtarza. Jest rok Pański 1230 a my
jesteśmy świadkami pogrzebu templariuszowskiego rycerza. Witamy w kościele p.w.
Wszystkich Świętych na peryferiach Rużemberoku na Liptowie.
Ten wczesnogotycki kościół jest uważany
za najstarszy w historycznym regionie Liptowa, a jego wiek zapowiada
mnóstwo zagadek i legend, które się z nim wiążą. Jego powstanie
datuje się na XIII wiek, a wedle twierdzeń starszej generacji historyków,
może on mieć związek z pobytem Templariuszy na Słowacji. W roku 1230 miał
w czasie wizytacji zamku Templariuszy na nieodległym szczycie góry Mních zginąć
wysoki dostojnik templariuszowski – Johann
Gottfried von Herberstein. Rycerz ten został ciężko ranny, kiedy wraz z
miejscowymi Rycerzami Świątyni wyprawił się przeciwko zbójom, którzy właśnie
napadli i obrabowali pątników na trakcie. Wedle tradycji, miał on być pochowany
w najbliższym kamiennym kościele, a był to prawie kościół p.w. Wszystkich
Świętych w Ludrovej, w dzielnicy Kúty. O tym sensacyjnym wydarzeniu z
przeszłości opublikował tamtejszy proboszcz – niejaki Jakub Šeliga, który na przełomie XVIII i XIX stulecia działał w
Rużemberoku. Miał on do dyspozycji dokument z archiwum rodziny Herbersteinów,
który niestety do dnia dzisiejszego się nie zachował.
Relację o pochowanym templariuszowskim
rycerzu potwierdził także inny z miejscowych duchownych, który był znany ze
swej uczoności. Štefan Nikolaj Hýroš
(1813-1888) domniemywał, że pozostałości cielesne Gottfrieda leżą razem z
wielkim skarbem w podziemiach pod ołtarzem kościoła. Wejście do niego miał
jeszcze za czasów fra Hýroša
pokazywać „nagrobny kamień z całkiem zatartymi literami”, który jednak do dnia
dzisiejszego się nie dochował. Tajemnej krypty do dziś dnia jeszcze nikt nie
odkrył, chociaż jest tam nowsza posadzka. Jednakże tę w latach 60-tych
ubiegłego stulecia zrobili po prostu tak, że nowe flizy położyli na stare płyty
posadzki nie próbując nawet dociec, co kryje się pod nimi.
Jednakże krypta oczywiście znajduje się
pod budynkiem kościoła i nie wiadomo, co w niej możemy odkryć. Wiele wskazówek
podają nam miejscowe legendy o podziemnym korytarzu wiodącym do kościoła z
pobliskiej góry Mních. Mówi się tedy o pewnym myśliwym, którego pies wbiegł do
nory i długo nie wracał, a jego ujadanie słychać było długo pod podłogą
kościoła Wszystkich Świętych. Psa w końcu znaleziono po dwóch dniach kilka
kilometrów dalej. Poza tym w czasie topnienia śniegów można było zaobserwować
dobrze widoczny pas ciągnący się przez pola, który mógłby być odwzorowaniem na
powierzchni ziemi podziemnego korytarza.
Kościół Wszystkich Świętych w Ludrovej
jest z całą pewnością tajemniczą budowlą, zaś jego lokalizacja wykazuje związki
z astronomią. Jak to zbadali słowaccy astronomowie Vladimír Karlovský i Eva
Stopková w dzień letniego przesilenia zachodzące Słońce świeci prosto w
południowe podłużne okno. A kiedy jeszcze nie była rozbudowana nawa kościelna,
to Słońce w czasie zimowego przesilenia zachodząc świeciło dokładnie we
wschodnie okno. Poza tym na oknach wszędzie występuje symbol TRIPLICE CINTA[1]
oznaczający poświęcone miejsce, w tym przypadku na niebie. Na podłużnym
południowym oknie widocznym jest symbol Słońca.
V. Karlovský i E. Stopková w tym
kontekście wspominają, że symbol TRIPLICE CINTA należy prawdopodobnie do
Templariuszy, a w swym studium pt. „Astronomiczna orientacja kościołów na
Słowacji” piszą o fascynującej projekcji, jaka znajduje się w ludrovskim kościele:
W Ludrovej światło padające z okien świątyni ukazuje
religijne i być może i historyczne wydarzenia. Światło z okien na południowej
stronie świątyni świeci w czasie zimowego przesilenia na dolną część obrazu w
nawie na tzw. Tryptyk. Znaczenie religijne jest takie, że ma to miejsce w
czasie przedpołudniowej mszy w godzinach 9 – 10 i w azymucie 142 - 157°. Możemy
zatem powiedzieć, że światło z okien świątyni zaczyna dotykać obrazu Tryptyku
około dnia 1 grudnia wg kalendarza juliańskiego, co było początkiem Adwentu.
Przesilenie zimowe w kalendarzu juliańskim przypada na dzień 14 grudnia. Z tego
wynika, że Słońce świeciło na tryptyk przez cały Adwent praktycznie aż do
samego końca juliańskiego roku. Jeżeli zwykła łacińska msza trwała 2, 2 i ½
godziny w zależności od trwania homilii, to światło z południowych okien
rozjaśniał świątynię.
Wedle analiz obydwojga astronomów jest
ciekawe to także, że oświetlenie obrazu donatora kościoła także może wskazywać
na templariuszowskie pochodzenie, stanowi fascynujący wniosek:
Światło przy wschodzie Słońca z wschodniego okna pada na
obraz donatora kościoła w azymucie 112 - 113° w dniu 31 października wg
kalendarza gregoriańskiego, co jest bliskie w czasie dnia 1 listopada, czyli
świętu Wszystkich Świętych. W juliańskim kalendarzu w czasie powstania kościoła
chodziło o datę 21 października, a to jest święto św. Urszuli. Jeszcze raz
Słońce świeci na obraz donatora około dnia 1 lutego kalendarza juliańskiego,
tj. w święto św. Brygidy Szwedzkiej.
Sam obraz donatora bardzo przypomina do reliefu Templariusza z groty Simonetti
w Osimo (Włochy) albo do obrazu portugalskiego księcia Henryka Żeglarza. Był on Wielkim Mistrzem zakonu Chrystusowego,
który został przekształcony w zakon Templariuszy w Portugalii. Obraz donatora
znajduje się naprzeciwko postaci Templariusza bez buzdyganu. Ten się mu przyda
prawie we wskazanych tu dniach, kiedy świeci nań Słońce przy wschodzie ze
szczerby nowego wschodniego okna. W rzeczywistości wspomniana szczerbina okna
rzuca szeroki promień słoneczny tak, że oświetla napis obok obrazu
donatora.
Obrazy, o których mowa, są interesujące
nawet bez tych wszystkich astronomicznych ciekawostek. Freski, które zdobią
wnętrze kościoła pokazują nie tylko życie i mękę Jezusa Chrystusa i ukrywają
wiele zagadek. Nikt np. nie wyjaśnił wyczerpująco, dlaczego na obrazie
Ostatniej Wieczerzy Jezus jest pokazany w dwóch postaciach, tak że wokół stołu
zgromadzonych jest czternaście postaci. Na ścianach znajdują się malunki, które
akademicy uważają za konsekracyjne krzyże, namalowane przy poświęceniu
kościoła, ale nie trzeba zbyt wiele fantazji, by nawet laik mógł rozpoznać
templaryjską symbolikę.[2]
Na wzmiankę zasługuje także i to, że na
północnej ścianie nawy kościoła znajduje się fragment najstarszego fresku,
który obrazuje św. Juraja (Jerzego) zabijającego smoka. Z malunku pozostał
jedynie fragment końskiego łba, kopii i smoka, co jednak pozwala nam na
identyfikację jednego z najsłynniejszych wzorów średniowiecznych rycerzy,
któremu hołdowali członkowie rycerskich zakonów, w tym także Templariusze.
Tak więc wydaje się, że samotny gotycki
kościół na obrzeżach Rużemberoka stale skrywa niejedną zagadkę…
Przekład ze słowackiego - ©R.K.F.
Leśniakiewicz
[1] Prastary symbol w kształcie trzech
kwadratów przedzielonych znakiem krzyża lub kwadratu z ośmioma przekątnymi
symbolizujący Człowieka i jego miejsce pomiędzy Niebem a Ziemią, albo – w
najstarszej wersji – pępek świata – Omfalos (Wikipedia)