Marcin Szerenos
Data 21 grudnia 2012
roku n.e. według „Długiej Rachuby” to 13.0.0.0.0. 4 ahau 3 kankin. Część
wyznawców teorii spiskowych uważa tę datę za koniec świata.
Badacze kultury i astronomii Majów są zgodni, że rok 2012 nie miał szczególnego
znaczenia dla tego ludu. Wciąż jednak straszymy się tą datą. Dlaczego? To
pytanie raczej do socjologów oraz psychologów. Ale sądzę, że robimy to po to,
aby zapomnieć o sprawach najważniejszych. Może podświadomie wiemy dokąd zmierza
ten cały świat. W tym przypadku data ta ma podziałać na nas jak hamulec
bezpieczeństwa w rozpędzonym pociągu postępu.
Quo vadis, człowieku?
Dokąd zmierzamy? Zadajemy sobie odwieczne pytania odkąd
istniejemy. Dokąd tak pędzi nasza cywilizacja? Według wielu osób do zguby, do samounicestwienia.
A bronimy się przed tą straszną wizją katastrofy wymyślając kolejne „daty
zagłady” naszej planety. Sprzężenie zwrotne. Według mnie najlepsze są daty milenijne.
21 grudnia 2012 jakoś nie współgra się z tym ogólnym obrazem. Więc trzeba dodać
kolorytu i podgrzać atmosferę. Czynimy to zaiste profesjonalnie. Ale przecież i
są tacy, którzy lubią horrory i lubią się bać. Rzecz gustu, każdy z nas ma
trochę inny.
Tymczasem badacze
kultury i astronomii Majów są zgodni, że rok 2012 nie miał szczególnego
znaczenia dla tego ludu. Szereg ciekawych artykułów na ten temat możemy znaleźć
na internetowej stronie fundacji FAMSI (Foundation for the Advancement of Mesoamerican
Studies). Układ gwiazd i Słońca 21 grudnia tego roku nie jest szczególnie
rzadki i powtarzał się trzykrotnie w ciągu ostatnich 200 lat (jeśli pominąć ruch
precesyjny Ziemi i ruch Układu Słonecznego w Galaktyce); co więcej przesilenie zimowe, przypadające na ten dzień,
nie pełniło żadnej istotnej roli w religii i kulturze Majów. Żadna z zachowanych inskrypcji
Majów nie wskazuje też na 21 grudnia 2012 roku jako na "koniec
świata", a jedynie na koniec pewnej epoki.
To najważniejsze ich
postulaty, jakie można przeczytać na internetowej stronie fundacji. Trzeźwi
naukowcy przekonują nas, że świat się nie zawali po 21 grudnia. Nie uciekniemy
przed obowiązkami, podatkami i rachunkami. Odpowiedzialnością. A w końcu karą,
która nas czeka za brak wyobraźni.
Ale twierdzę, że nie
powinniśmy być dla siebie tacy surowi i chłostać się bez przerwy tą myślą, w
akcie masochistycznym, ponieważ nie my gramy pierwsze skrzypce w tym teatrzyku.
Więc spokojnie dajmy sobie trochę luzu i odpocznijmy od klątw, przepowiedni,
odetchnijmy z ulgą i powiedzmy sobie – końca świata nie będzie. A może
poczujemy się lekko i powróci nam dobry humor?
Lokomotywy postępu
zmieniają się, ale to nie my siedzimy za jej sterami. Nie bądźmy dla siebie
tacy okrutni. Skupmy się raczej na sprawach najistotniejszych: jak ocalić świat
przed nami samymi? Co zrobić, żeby żyło nam się lepiej, nie tracąc nic z
komfortu?
Przypuśćmy hipotetycznie,
że w ok. roku 2023 lub 25 kończ się ropa naftowa i stajemy przed faktem
dokonanym. Co robić? Czyż to nie straszniejsza wizja niż ta o 2012 roku? Nasze
samochody staną się bezużyteczne, transport kołowy również. Świeże pieczywo nie
dotrze na czas do sklepu. Autobus nie zawiezie nas do pracy. Zresztą nie ma to
najmniejszego znaczenia, bo nie dotrze do niej nasz szef. On też utknie gdzieś
na mieście.
Niewielu naukowców
uważa, że mamy ciekawe alternatywne paliwo dla ropy. Nie uda nam się olejem
rzepakowym dostatecznie nasycić tego rynku. Transport kołowy będzie się rwał. Z
drugiej strony może w końcu odetchniemy świeżym powietrzem. To będzie jedyna
dobra wiadomość.
Logika kontra złudzenia
Tak więc logiczne wydaje mi się, że w
przyszłości dużo do powiedzenia będą mieć ugrupowania zielonych, czy tego
chcemy czy nie. To podpowiada nam logika. Postępem już nie są elektrownie
słoneczne, ale coraz doskonalsze elektrownie słoneczne, które zwiększą
wydajność, zapotrzebowanie będzie rosło. Coraz doskonalsze panele słoneczne,
samochody na prąd, coraz doskonalsze te czy inne proekologiczne zastosowania.
Poza tym małe elektr. słoneczne, wiatraki, czy panele na dachach naszych domów
są konkurencją dla lobby energetyki atomowej, które gdy tylko skończy się ropa
przejmie pałeczkę i będzie dyktować ceny. Dalej będzie nad naszymi głowami
wisiał bat, ale już będzie w innych rękach.
Ważne aby energia zielona nie tylko była
ogólnie dostępna, ale również istniała konkurencja na tym rynku. Wtedy będzie na
każdą kieszeń. Prywatne elektrownie, te do domowego użytku, mogą odegnać widmo
zastojów, czy dłuższych braków w dostawie prądu, co nam może faktycznie grozić,
gdy nie weźmiemy się już teraz ostro za ten sektor gospodarki. Prawdopodobne ku
radości wielu matek oraz zwykłych kierowców, z naszych ulic znikną tiry, a cały
tranzyt spadnie na barki kolei. Ta odegra znacząca rolę w transporcie
przyszłości.
Nadzieje na lepsze jutro daje również
nauka, ponieważ powstają nowe technologie, w laboratoriach naukowcy odkrywają
wciąż nowe wynalazki - weźmy chociażby polski grafen. Komputery będą znacznie
sprawniejsze. Tytuły w prasie informują nas: „Perspektywy radykalnej zmiany
technologii”.
Z czasem złoża ropy naftowej wyczerpią
się, wydaje się wiec, że postęp świata będzie wyglądał właśnie tak, że staniemy
się nagle proekologiczni. Nie dlatego, że zaczniemy inaczej myśleć, może nawet
globalnie, solidarnie, wejdziemy na wyższy szczebel świadomości, będziemy
walczyć na równi z głupotą co smogiem. Ale powód tych przemian będzie bardzo
prozaiczny. Nie sięgniemy po najnowsze wynalazki, po które możemy sięgnąć już
teraz, ale jakoś tego nie robimy, żeby nie wyginąć. Nie zrobimy tego, bo tak
będzie podpowiadał nam zdrowy rozsądek, wzrastająca świadomość, czy nasza
inteligencja, ale zrobimy to, bo nie będziemy mieć innego wyjścia, lub ze strachu.
Lecz każdy powód wydaje się dobry w tym przypadku.
Kończy nam się ropa, lecz w niektórych
przypadkach możemy sięgnąć po gaz i paliwo syntetyczne. To drugie jest bardzo
drogie i stać będzie na nie nielicznych. Wydobycie gazu łupkowego na skalę przemysłową
może radykalnie zmienić obraz północnej Polski i doprowadzić do zniszczenia
środowiska naturalnego Mazur i Warmii. Teraz jest ostatnia szansa oglądać je
jeszcze w całej swojej krasie.
Po ostatniej katastrofie w Japonii
widzieliśmy zachowanie Niemców, którzy ogłosili, że za kilka dekad przejdą
całkowicie na energię zieloną. To jest wielka szansa i dla nas. Albowiem nie
musi wybuchnąć wcale III Wojna światowa, żebyśmy się „pozabijali”. Europa jest
tak naszpikowana elektrowniami atomowymi, że jedno dwa poważniejsze trzęsienia
ziemi spowodują, że wyginiemy. W perspektywie krótkiego czasu pojawią się
skażenia terenu, strefy kwarantanny, tzw. obszary widmo, miasta zombie, oraz
ludzi, zwierzęta i rośliny będą dziesiątkować przewalające się ze wschodu na zachód
chmury radioaktywne.
Czarnobyl przy tym to będzie spacerek po
plaży z ostrymi muszelkami. Tak więc narasta niepokój. Zachowanie Niemców
wydaje się więc logiczne. Nic więcej. Strach przed tym, co spotkało
Japończyków, jest przecież logiczny. Strach jest naturalnym instynktem
człowieka. Ale to nie znaczy, że nagle zaczniemy myśleć inaczej, bardziej
globalnie, solidarnie z krajami Trzeciego Świata, skoczymy na wyższy poziom
duchowy. Wdrożymy technologie proekologiczne ze strachu przed samozagładą albo do
czasu gdy nie stworzymy lepszych zabezpieczeń. To nie jest postęp. Postęp to
coś więcej, niestety.
Końcowe
przesłanie książki Hanny Kotwickiej „2012. Początek końca czy radość początku?”
(Wyd. Pulsar, Warszawa 2010 r.), mówi abyśmy nie ulegali katastroficznym wizjom
i przepowiedniom. Świat przetrwa i będzie istniał jeszcze wiele tysięcy lat po
nas. Świadczą o tym jednoznacznie odczytywane przez przedstawicieli świata
nauki i niezależnych badaczy zapisy dat Majów, sięgające 9898 roku naszej ery.
Oczywiście,
że świat przetrwa, 22 grudnia 2012 świat nadal będzie istniał, a nam pozostaną
w spadku po byłej epoce nierozwiązane problemy. Czy jest jakaś szansa, aby
„hipoteza Medei” się nie spełniła? Czy życie na Ziemi zmierza do
samounicestwienia?
Niestety, nie mamy innego wyjścia, jak
wierzyć w to, że poradzimy sobie z tymi narastającymi problemami. Nie możemy
przysłowiowo załamywać rąk. Chociaż jest za pięć dwunasta.
Lubimy się
bać
Dlaczego więc straszymy
się wizją końca świata? Może dlatego, że po prostu lubimy się bać. I robimy to
na wiele sposobów. Tworzymy horrory oraz filmy science fiction. Przerażają nas
wizje reżyserów filmowych. Kosmos jest tajemniczy i pełen zagadek. Co się tam
kryje? I kto? Obawiamy się Obcych. Obawiamy się nieznanego. Tworzymy także doskonałe
filmy katastroficzne okraszone doskonałymi efektami specjalnymi. Straszymy się
końcem świata i to straszenie niejako weszło nam już w krew.
Piszemy też książki o
zagładzie, często to one stają się kanwą dla filmu, są przecież gotowymi
scenariuszami. W futurologii Wellsa mamy zagrożenie, jakie niesie broń atomowa,
konsekwencje wybuchu III Wojny światowej. Innej niż wszystkie. Bardziej
niszczycielskiej. Ponura wizja. Strach. Niepewność. U Orwella w „Roku 1984”
zagrożenie, jakie niesie ze sobą nadmierna inwigilacja państwa w społeczeństwo.
Znów ponury obraz świata, ale totalitarnego z wszechobecnym Wielkim Bratem.
Natomiast u Huxleya Nowy Świat to ludzie hodowani, jak zwierzęta. Rządy
naukowców, technokratów. No i autor wybiega aż 600 lat do przodu! Trzy
koszmarne wizje. Dlatego ja postanowiłem napisać coś optymistycznego. Dodać
otuchy ludziom. Mam nadzieję, że właśnie taka jest moja książka – Podstęp.
Przyszłość świata jest w naszych rękach. Nie widzę przyszłości świata w
czarnych kolorach, jak wspomniany Orwell, bo wierzę, że zwycięży jednak Dobro i
Mądrość. Że człowiek może stworzyć lepszy świat. Może dlatego dla krytyków,
którzy lubią rzucać lapidarnymi formułkami, okaże się nie wizjonerem, ale
naiwniakiem.
Strach jest uzasadniony. To normalna
reakcja. Strach jest częścią instynktu samozachowawczego, a więc czymś zupełnie
naturalnym. Ale powinniśmy patrzeć na Kosmos, jak na wielkie wyzwanie. Nie
możemy ustawicznie bać się. Należy zmierzyć się ze strachem. Walczyć o swoje
miejsce. I do wielu rzeczy podchodzić z rezerwą.
To strach często ratuje
nam życie. Ta temat strachu przeprowadzono poważne badania naukowe. Ludzie,
którzy nie odczuwają go, chorują na zaburzenia wewnątrzustrojowe. I zachowają
się irracjonalnie; narażając często swoje i czyjeś życie. Refleksja jest więc
jedna – nie bójmy się bać. Bać się jest przecież rzeczą ludzką. W kontakcie z
nieznanym jesteśmy tylko my, przyjaciel i to trzecie – nasz strach.
Magia liczb
Postanowiłem z większą atencją przyjrzeć
się problemowi daty 21 grudnia 2012 roku. Pomimo, że są znacznie ważniejsze i
ciekawsze problemy, jak te związane z gwałtownie rosnącą populacją, zmianami
klimatu, kryzysem energetycznym, czy rozpowszechnionym przez media kryzysem
finansowym.
Jednak uważam, że nie należy wszystkiego
od razu wyśmiewać, chociażby dlatego, że brzmi tylko niedorzecznie i oceniać
książki po okładce. Zabrałem się więc do pracy. (A w zasadzie zebrałem dane,
które skrzętnie gromadziłem od lat).
Głosem wstępu – dlaczego niedorzeczna?
Wszystkie dokładne daty takich wydarzeń w przepowiedniach wydają mi się z góry
niedorzeczne. Niejaki George Friedman, autor książki „Następne sto lat” oraz
założycie i szef Stratfor, czołowej prywatnej agencji wywiadu i prognozowania z
siedzibą w Austin w Teksasie, w w/w pozycji podaje nawet dokładną datę wybuch
III wojny światowej – 24 listopada 2050. Przyznajcie, że brzmi to mało
wiarygodnie, bo czemu by na przykład nie podać przy okazji jeszcze godziny?
Zaoszczędziłby nam sporo czasu.
Spędziłem cały weekend przy biurku
próbując poskładać fragmenty układanki, a zasiadałem do pracy z mocnym
postanowieniem, że nie wstanę od niego do póki nie dojdę do jakiś logicznych wniosków.
Zapisałem kilkanaście stron papieru różnymi symbolami i liczbami, dla osoby
niewtajemniczonej z pewnością okazałyby się jedynie bazgrołami wariata. Ale
przecież nie jestem wariatem. Masa ludzi wierzy, że koniec świata wydarzy się w
roku 2012. Więc i ja zacząłem mieć wątpliwości – a jeżeli na Boga mają rację,
to co wtedy? W pewnej chwili poczułem się w mniejszości.
Mocne postanowieniem, zebrane lektury,
włożony trud, praca chałupnicza oraz poświęcony weekend, aby w końcu raz na
zawsze uporać się z tą cholerną datą: 21 grudnia 2012 roku i rozwiązać
nurtującą zagadkę. Zakupiłem nawet w tym celu książkę „Zagłada ziemskiej cywilizacji
w 2024 r.” Grahama Phillipsa (Wyd. Amber, Warszawa 2008 r.), spodziewając się
interesujących poszlak. Według Grahama świat czeka zagłada w roku 2024, a odpowiedzialna za
to będzie kometa. Z jednej strony ucieszyłem się, że nie jestem osamotniony w
swoich przekonaniach. Z drugiej, to zła wiadomość i kolejna data do
rozwikłania. Nie można mieć wszystkiego.
Phillips straszy nas kometą, ale treść
książki przesypuje się przez palce pozostawiając nas z brudnymi domysłami.
Otrzepujemy ręce i już jesteśmy z niczym. Spodziewałem się ciekawej lektury,
lecz niestety zawiodłem się i pozostał niedosyt.
Natomiast
książka Patricka Geryla i Gino Ratinckxa, znanych badaczy zagadek przeszłości
pt.: „Proroctwo Oriona na rok 2012”, nawołuje do rozpoczęcia natychmiastowego
przygotowywania się mieszkańców Ziemi na ten totalny kataklizm, ponieważ
zostało bardzo niewiele czasu. Autorzy ubolewają też, że tak późno zostały
rozszyfrowane proroctwa starożytnych Egipcjan i Majów, zapisane przez nich w
piramidach, świętych miejscach i świętych pismach, pozostawione dla nas jako
ostrzeżenia i wskazówki jak się uratować. Ostrzegają, że może już być nawet za
późno, by przedsięwziąć kroki mogące uratować mieszkańców naszej planety oraz
dorobek ludzkości.
Miałem
mętlik w głowie, lecz spokojny weekend i cichy dom stymulował mnie do wysiłku w
rozwikłaniu zagadki daty zagłady, a podkrążone oczy nie były jedynym efektem
mojej wytężonej pracy. Wnioski okazały się bardzo ciekawe. Posłuchajcie.
Koniec
świata w 2012 roku?
Na początku, co zrobiłem, to sięgnąłem do
starej książki „Przybysze z kosmosu. Rzeczywistość czy fantazja?” Andrzeja
Donimirskiego, która czytałem wielokrotnie, a po raz pierwszy w drugiej klasie
szkoły średniej, gdy zaczynałem się interesować podobną tematyką. Zrobiłem tak
i teraz, po wielu latach. Na stronie 98 odnalazłem ciekawy zapis: „Starożytne
kalendarze – ileż niezwykłych podobieństw one zawierają. Czyżby miały wspólną
genezę?” Dalej autor przetacza podobieństwa. Dowiadujemy się, że „Egipcjanie
dzielili czas na wielkie cykle słoneczne – każdy po 1460 lat.” Podobnie jak
Asyryjczycy, Hindusi czy Majowie.
„Asyryjski kalendarz księżycowy operował
okresami po 1805 lat. (…) Hinduscy bramini liczą od roku 3102 p. n. e., według
cykli po 2850 lat. (…) Kalendarz Majów mówi, że starożytni mieszkańcy Ameryki
Środkowej operowali cyklami po 2760 lat. Początek jednego z takich cyklów
przypada na rok 3373 p. n. e.”
Zwracam uwagę na cykle, są bardzo ważne
we wszystkich kalendarzach i mają olbrzymie znaczenie również w kalendarzu
Majów. Według Majów wszystkie cykle, a było ich do tej pory 5, zakończyły się
katastrofami. Po nich powstawał nowy człowiek. Niejako odradzał się. Tak się na
nieszczęśliwie składa, że końcówka cyklu piątego przypada na okres, w którym obecnie
żyjemy. Stąd nasze uzasadnione obawy, że coś ma się wydarzyć. Tylko co? Czy
będzie to naturalna erupcja wulkanu, a może zderzenie z kometą?
„Kodeks drezdeński” wyraźnie wskazuje na
potop. Co może nam sugerować, że zmiany, które nastąpią, będą mieć jakiś
związek z globalnym ociepleniem. Ale nie dajmy się ponieść emocjom. Oficjalnie
kodeks to oryginalny, majański, rękopiśmienny dokument, zabytek cywilizacji Majów, zawierający informacje
astronomiczne.
Następnie, co zrobiłem, to zabrałem się
za wyliczenia i rozrysowywania osi czasu, oraz umieszczenia na niej wszystkich
cykli. Po co? Wspomniane przez mnie cywilizacje miały swój początek przed
wiekami i ponoć ich przedstawiciele pochodzą z tego samego pnia. Zdumiewające
jest zwłaszcza podobieństwo kalendarzy Egipcjan i Majów. To nie może być
przypadek. Jednakże starożytni Egipcjanie, Sumerowie, Grecy, Rzymianie byli
twórcami cywilizacji i kultury, po których wszystko odziedziczyliśmy. Skąd
jednak u Majów taka wiedza astronomiczna? Odpowiedź może być tylko jedna, że
pochodzi ona od tzw. Atlantów, potomków dawnej i starej cywilizacji.
Tak naprawdę to dalsze rozważania o tej
mitycznej krainie były punktem zwrotnym w całej sprawie. A jednocześnie
dopełniały układankę, będąc jej częścią, choć z czystą premedytacją piszę o
tzw. Atlantach, bo według mnie taki kontynent nie istniał i symbolizuje on jedynie
odległą rasę, która dawno temu istniała na Ziemi.
Operując cyklami różnych kultur i znając
ich długość, możemy cofnąć się do roku 11542 przed naszą erą. Prawdopodobnie
gdzieś około tej daty wydarzyła się na Ziemi poważna katastrofa, która
zniszczyła dawną cywilizację. W tym przypadku kalendarz Egipski i Asyryjski
wykazują niezwykłą dokładność i zbieżność. Możemy więc przypuszczać, że coś
miało miejsce przeszło 13,5 tys. lat temu.
Majowie dzielili swój kalendarz na cykle,
jest ich w sumie 9. Poprzedni cykl rozpoczął się w 8239 p.n.e. (1872000 dni ~
5125 lat wcześniej), a bieżący skończy się 1872000 dni (~ 5125 lat) po dacie
początkowej, 21 grudnia 2012. Rozpocznie się nowy cykl. Zwróćmy uwagę na
wartość – 5125 lat. Jest ona stała. Ale niech nam las nie zasłania uroków
przyrody.
Najciekawsze jest to, że naukowcy
odnaleźli ciekawe dowody na to, że ok. 5200 lat temu doszło do gwałtownych
zmian klimatycznych na Ziemi. Tymi dowodami były zamarznięte szczątki roślin,
niesłychanie dobrze się zachowały w skorupie lodu próbki wydobytej z lodowca.
To nie koniec rewelacji. Cofnijmy się o kolejne 5 tys. lat. Około roku 9 tys.
p. n. e. doszło do zmiany kierunku Prądu Zatokowego.
Wniosek wyłania się oczywisty, że co ok.
5200 lat dochodziło do gwałtownego załamania pogody. Ostatnie zlodowacenie
przypada na rok 12 000 p. n. e. Wracając do Atlantydy. Według mnie
Atlantyda faktycznie istniała, lecz była to czapa lodowa. Azteckie słowo Alt oznacza – ‘woda’. Nazwa praojczyzny
Azteków to Aztlan – ‘miasto na wodzie południowej’. Zbieżność nazw wprowadziła
w błąd poszukiwaczy prawdziwej Atlantydy.
W wyniku ocieplania się klimatu czapa ta
rozpuściła się i zniknęła pod powierzchnią wody, gdzieś 13-14 tys. lat temu.
Dzisiaj przyjęło się określać ten ląd, jako krainę gdzie mieszkali Atlanci, gdzie
była dawna cywilizacja. Prawdopodobnie błąd ten wynikał z niewiedzy ludzi na
temat tworzenia się lodowców oraz czap lodowych. Wszystko to zostało im
przekazane, lecz się przemieszało. A poszukiwacze poszli złym tropem. W
opowieściach ląd ten znika nagle, gwałtownie. Tymczasem topił się przez dekady.
Ocieplający się klimat prawdopodobnie gdzieś do roku 2150 stopi większość
lodowców na Ziemi.
Oczywiście wzmianki o potopie pojawiają
się w Biblii. Prawdopodobnie to jemu uległa ta dawna cywilizacja. Naturalnie na
Ziemi dochodzi do katastrof, mniejszych lub większych, jednak upieram się,
że Atlanci, byli przez pomyłkę brani za
mieszkańców Atlantydy, a Atlantyda za stolicę tych dawnych ludzi.
Wnioski
Pomijając nudne wyliczenia, które zajęły
mi całe sobotnie popołudnie, skoncentruje się na wnioskach. Wierzę, że musiała
istnieć pradawna cywilizacja, dająca początek starożytnym ze względu na
niesamowitą wiedzę astronomiczną jaką posiadali chociażby Majowie. Ludzie ci
nie potrafili poradzić sobie z prostymi problemami i ostatecznie zostali
podbici przez Hiszpanów, jednak ich wiedza astronomiczna była i jest
imponująca.
Kalendarz Majów mówi, że starożytni
mieszkańcy Ameryki Środkowej operowali cyklami po 2760 lat. Wspominają również,
że cykli było 9. W sumie wszystkie liczą ok. 25 000 lat. Zastanawiałem się, co
to znaczy? Studiując kalendarz Indian nagle uświadomiłem sobie, że suma cykli
liczy prawie tyle samo, co tzw. wielki rok platoński! O co chodzi? Już
tłumaczę. Owe obliczenia, które robiłem, uświadomiły mi, że Majowie opisywali
precesję Ziemi, chociaż prawdopodobnie nie wielu z nich orientowało się o co w
tym wszystkim chodzi. Zapewne najlepiej kasta kapłanów. Jestem przekonany, że
wybrańcy rozumieli to pojęcie, a także jego znaczenie dla losów planety.
Położenie osi Ziemi w przestrzeni powoli
zmienia się. Ruch ten zwany jest precesją. Bowiem oś ziemska zmienia bardzo
wolno swoje usytuowanie w przestrzeni, zataczając pełny okrąg w czasie ok. 26
tys. lat, podobnie jak czyni to oś bąka – dziecięcej zabawki, wprowadzonego w
ruch. W wyniku tego ruchu oś ziemska wskazuje coraz to inny kierunek na niebie,
a co za tym idzie, inną gwiazdę. Około roku 4100 gwiazdą polarną będzie
Alderamin w gwiazdozbiorze Cefeusza.
Gdy cofniemy się w czasie,
przeprowadzając symulacje na kartce papieru, możemy być pewni, że wraz z ze
zmianą czasu zmienia się również położenie osi Ziemi. I tu dochodzimy do sedna.
Wówczas, gdy istniał tzw. kontynent Atlantyda, czyli jakieś 12 tys. lat p. n.
e., oś Ziemi była w innym miejscu, a co za tym idzie, gdzie indziej był również
biegun północny. W miarę przemieszczania się osi Ziemi obszar ten znalazł się w
strefie umiarkowanej. Czapa lodowa rozpuściła się i mityczna kraina „zniknęła
pod wodą” (mylona z kontynentem, gdzie rozwinęła się pradawna cywilizacja). I w
rzeczywistości istniał kiedyś „ląd” pomiędzy kontynentami na Oceanie
Atlantyckim, czemu wiary od dłuższego czasu nie dawałem. Lecz był to ląd z
lodu.
Teraz oś Ziemi przesuwa się w kierunku
Europy. Lecz po całym obrocie, czyli po wszystkich cyklach, które opisali Majowie,
znajdzie się w punkcie wyjścia. I to, według mnie, właśnie między innymi opisują
Majowie, posługując się swoimi wyliczeniami i kalendarzem - ruch precesji
Ziemi. Bardzo trudny do wyobrażenia sobie bez pomocy chociażby ilustracji, czy
podstawowej znajomości ruchu planet wokół Słońca. Dla szarego Indianina musiała
to być „czarna magia”.
W Wikipedii, popularnej encyklopedii
elektronicznej, możemy przeczytać, że „Miejsca przecięcia osi symetrii
ziemskiego pola magnetycznego z powierzchnią Ziemi nazywa się biegunami
geomagnetycznymi. Bieguny cały czas przesuwają się po powierzchni Ziemi z
prędkością około 15 km
na rok, zataczając kręgi”. Jednak opis ten wzbudza we mnie nie małe
konsternacje, ponieważ może wprowadzać w błąd osoby nie rozumiejące tego
procesu. Możemy sądzić, że wędrują one sobie po naszym globie w zasadzie
dowolnie, ale - zataczając kręgi. A być może za kilkadziesiąt tysięcy lat jeden
z nich dotrze aż pod równik?
Wnioski są więc jasne. Odetchnąłem z
ulgą, zagadka rozwiązana. A mam nadzieję, że mój przekaz klarowny. Dochodziła
godzina dwudziesta w niedzielę, gdy kończąc wytężony weekend spisywałem
ostatnie spostrzeżenia. Zainteresowanych i niedowiarków zachęcam do ich
sprawdzenia.
Nie dawało mi jednak spokoju nowe
pytanie. W porządku, możemy spać spokojnie, końca świata nie będzie, przynajmniej
nie tak szybko, rozpocznie się nowy cykl astronomiczny, względnie czeka nas 10
lat spokoju - dopóki nie nadleci kometa Phillipsa.
Miraże
Saint-Exupery
w swoich książka opisuje trafnie i przekonywująco fatamorganę, która tworzy
się, gdy ciepłe powietrze styka się z ziemią. Promienie świetlne robią resztę.
Podobne zjawisko zachodzi również na morzu. Ludzie dostrzegają kształty i
miraże. Odległe o dziesiątki kilometrów. Na pustyni widzą w nich zazwyczaj oazę,
a jeżeli oazę, to i wodę. Idą więc w jej kierunku, za widmem, w środek Sahary.
Jak zaczarowani. Nie wiadomo, co jest groźniejsze. Czy ich umysł produkujący
fatamorganę i miraż, czy piaski pustyni, promienie słoneczne i ciepłe
powietrze? Bezosobowe, bezduszne. Czy fatamorgana jest produkcją celową? Może
się tak wydawać dla przebywających tam ludzi. Zwierzęta żyjące na pustyni nie
mają z tym problemów. Pustynia nie jest środowiskiem odpowiednim do życia
ludzi. Jednak człowiek znalazł się tam z jakiś powodów. Zaaklimatyzował się.
Dostosował. Zwierzęta, jak skorpiony, węże i pająki, czy chociażby wielbłądy
żyjące na pustyni, postrzegają świat zupełnie inaczej od nas. Nie widzą miraży,
urojeń. Nie ulegają złudzeniom. One są tylko dla ludzi.
Ludzie nie tylko ulegają
mirażom, złudzeniom optycznym. Także sugestiom innego rodzaju oraz działaniom
zachowawczym, gdy czują zagrożenie - uciekają. Dobrym przykładem obrazujący to
zachowanie jest wydarzenie z 30 października 1938 roku. Zmarły w 1985 roku
Orson Welles emitując słynną powieść science fiction Wojnę światów przez radio w formie zainscenizowanego reportażu „na
żywo”, pozwolił niejako wylądować Marsjanom w New Jersey. Ci, którzy śledzili
tę audycję od początku wiedzieli, że to fikcja, jednak mnóstwo osób dało się
nabrać. Zwłaszcza uwierzyły te osoby, które włączyły radio nieco później. Do
dzisiaj zachowanie Amerykanów zdumiewa psychologów. Zadziwiająco dużo
mieszkańców nie miało wątpliwości, że ta inwazja była prawdziwa. Wybuchł chaos
kiedy kolejki samochodów uciekających przed najeźdźcami blokowały ulice. To
odległe wydarzenie są dowodem na to, że przy odrobinie chęci i znajomości
ludzkiej natury można nami manipulować, sterować. Jest to także dowód, jak
wielu ludzi nie kwestionuje istnienia cywilizacji pozaziemskich. Ale to już
inny temat.
Budząc się ze snu 22 grudnia 2012 roku przywita
nas chłodny zimowy poranek i uczucie radości. Za oknem będzie przyjaźnie kiwać się
gałązka świerkowa, jakby drzewo zachęcało nas do wyjścia z domu. Świat nie
zniknie, a z nim nie znikną nasze problemy. Nie mamy, co na to liczyć. Natomiast
istnieją duże szansę, że czapy lodowe rozpuszczą się. Z obserwacji
satelitarnych Antarktydy dowiadujemy się bardzo dużo o zachowaniu pokrywy
lodowej. Raport Scientific Ice Expeditions podaje, że jego przeciętna grubość
lodu zmalała aż o 40%. I dalej się nieubłaganie
kurczy, nawet gdy teraz czytacie ten artykuł. Kolejna „Atlantyda”
pójdzie na dno.
Warszawa, 9 lipca 2012 r.