Ten,
kto wie - milczy. Ten, kto mówi - nie wie nic...
Prawo Burdego
O tej informacji, która
pojawiła się w Internecie na stronie http://strony.wp.pl/wp/anonimaniak powiadomił mnie Naczelny „Nieznanego Świata”
w dniu 25 sierpnia 2001 roku. Obaj z Markiem
Rymuszko mamy wyrobione zdanie o niektórych stronach internetowych, a to ze
względu na różne brednie, jaki propagują ich właściciele, ale ta informacja
akurat wpisywała się w Pierwsze Prawo Burdego - które jest jakby hasłem
wywoławczym wszelkich spraw związanych z hitlerowskimi tajnymi broniami - i to,
czym się onegdaj interesowałem, a zatem dlatego przekazuję ją w całości:
Relacja
zza grobu
Opisane tutaj zdarzenie było
kompletnie nieznane opinii publicznej w naszym kraju. Ja sam nie byłem świadom
opisanych poniżej wypadków do lutego 1999 roku. Wtedy to pojechałem do Szczecina,
odwiedzić mojego chorego dziadka leżącego w szpitalu. W pewnym momencie, gdy
wyszła pielęgniarka, kazał nachylić się i powiedział mi, że musi coś wyznać,
gdyż niedługo już pożyje, a chciałby przed śmiercią uwolnić się od ciążącego na
nim piętna tajemnicy, wiążącego się z jego służbą wojskową w latach 40. Służył
on wtedy w jednostce stacjonującej w Ustce, o czym dobrze wiedziałem, ale on
nigdy nie opowiadał mi szczegółów swej służby. Nie mówił o nich mojemu ojcu
(który już nie żyje), obawiał się bowiem o jego bezpieczeństwo, gdyby
przypadkowo się z tym zdradził. Nawet teraz, po upadku komunizmu
niebezpieczeństwo zmalało, ale nadal jest wskazana najwyższa ostrożność. Dziwić
więc może, czemu wyjawiam te rewelacje, ale robię to w konkretnym celu. Chcę ujawnić
prawdę o sekrecie skrywanym przez kolejne komunistyczne rządy, a który w
dziesięć lat po upadku komunizmu jeszcze nie został ujawniony, a straciło
przezeń życie wielu ludzi i boję się, że może tak się dziać nadal... Dziadek
nie podawał mi żadnych nazwisk, ani bliższych szczegółów jego jednostki
wojskowej. Wiedział, że to mogłoby narazić mnie na nieprzyjemności.
Teraz przedstawię jego
opowieść.
Opowiadanie
starszego pana
Posłuchaj
mnie Solonie, będzie to opowieść dziwna, ale ze wszech miar prawdziwa...
Platon - „Timajos”
W czerwcu 1945 roku dziadek,
który ukończył świeżo studia techniczne, które kontynuował przez całą wojnę na
tajnych kompletach, został powołany do Ludowego Wojska Polskiego, do batalionu
oplot. stacjonującego w okolicach Ustki. Zostali oni rozlokowani w pobliżu
byłego niemieckiego poligonu lotniczego. Już w pierwszych tygodniach służby
doszło do zdarzenia, które na długo utkwiło w pamięci stacjonujących w
garnizonie żołnierzy. Pewnej czerwcowej nocy, całą bazę poderwało na nogi wezwanie
alarmu. W odległości kilkudziesięciu kilometrów od brzegu radar wykrył szybko
poruszający się obiekt. Kilkakrotne wezwania przez radio po polsku i rosyjsku
nie dały rezultatu. Sowiecki major nadzorujący - co było regułą w pierwszych
powojennych latach - jednostkę wojskową, zaklinał się, że w tym rejonie nie są
prowadzone żadne ćwiczenia Armii Czerwonej. Lecz największe zdziwienie budziło
nie to, że obiekt nie odpowiadał, ale jego prędkość, wynosząca zawrotną jak na
owe czasy wartość kilku tysięcy km/h. Przypominam, że pierwsze radzieckie
odrzutowce pojawiły się dopiero pod koniec lat 40. Poza tym obiekt leciał
jakimś dziwnym, zygzakującym kursem, pod kątami, które wydawały się
niewyobrażalne. Ale mimo wszystko zbliżał się on w stronę Ustki. Najpierw pomyślał,
że to błąd radaru [...] Ujrzano teraz już gołym okiem pojazd w najmniejszym
stopniu nie przypominający samolotu. O okrągłym i spłaszczonym kształcie, który
wydał się wtedy mojemu dziadkowi podobny do odwróconej miednicy. Nie słyszano
jeszcze wtedy na świecie, a tym bardziej w Polsce o latających spodkach, które
[dopiero] zobaczy Kenneth Arnold w
1947 roku. Tak więc dziwny „samolot” nadleciał nad bazę. Natychmiast wydano
rozkaz otwarcia ognia. Lecz ogień z działek plot. nie drasnął nawet lecącego z
kilkukrotną prędkością dźwięku pojazdu. Serie mijały go o dziesiątki metrów. Po
kilkukrotnym okrążeniu garnizonu, obiekt odleciał na zachód w kierunku Darłowa.
Dziadek był świadkiem całego zdarzenia, gdyż z racji wykształcenia, a
specjalizował się w łączności, obsługiwał radar. Wkrótce ze sztabu WP i
dowództwa wojsk radzieckich stacjonujących w Polsce nadeszły meldunki (chyba
chodzi o rozkazy - przyp. R.K.L.) by nie zajmować się więcej tą sprawą I
zniszczyć wszystkie dokumenty na ten temat. A zamiast dotychczasowego
radzieckiego doradcy przybył nowy w stopniu podpułkownika lotnictwa wraz z
kompanią żołnierzy z gwardyjskiego pułku
spadochronowego. Dziwiono się w batalionie tym zabiegom z powodu tego jednego,
choć przyznać trzeba dziwnego wydarzenia. Tym bardziej, że w ciągu miesiąca nie
powtórzyło to się ani jeden raz więcej. Wyjaśniono to w ten sposób, że to, co
widziano - było najprawdopodobniej amerykańskim samolotem zwiadowczym wysłanym
przez imperialistów w celu szpiegowania naszej socjalistycznej ojczyzny. I
trzeba wzmóc środki ostrożności, gdyż może to oznaczać wzmożoną działalność
agentów, czego potwierdzeniem miał być potężny wybuch w lasach w okolicach
Wicka Morskiego. Po przybyciu na miejsce okazało się, że uległ wysadzeniu...
...
potężny niemiecki bunkier podziemny
Oczywiście teren został
zabezpieczony przez owych radzieckich spadochroniarzy. I nie wiadomo, co dalej
tam się działo. W połowie lipca, dziadek wraz z resztą obsługi radaru
nadzorował, jak zawsze, przestrzeń powietrzną. I wtedy znów wykryto tajemniczy
„samolot”. Tym razem leciał on z zachodu na wschód, wzdłuż wybrzeża. Jego lot
sprawiał wrażenie bardziej nieregularnego, niż poprzednio, poza tym momentalnie
tracił prędkość i wysokość. Wkrótce usłyszeli oni głuchy odgłos i na horyzoncie
zapłonęła łuna. Sądząc z jej wielkości, pojazd nie mógł rozbić się zbyt daleko.
Momentalnie zjawił się rosyjski podpułkownik i rozkazał kilkunastu polskim technikom, sanitariuszom i
specjalistom - w tym mojemu dziadkowi - wyruszenie z jego kompanią na poszukiwanie
szczątków pojazdu.
Po kilkunastu godzinach, dzięki
wskazówkom napotkanych niemieckich chłopów z wsi, która nazywa się obecnie
Wytowo, odnaleziono miejsce katastrofy. Była to zabagniona łąka na północ od
wioski, lecz w miejscu upadku grunt był wysuszony, jakby pod działaniem bardzo
wysokiej temperatury. Później odkryto, ze wybuch nastąpił kilka metrów pod
ziemią. Pojazd był rozerwany na kilka części, leżących w odległości kilkunastu
metrów od siebie. Na jednej z nich widniała namalowana swastyka. W środku, w
czymś, co miało być kabiną, leżeli dwaj mężczyźni ubrani w czarne kombinezony
ściśle przylegające do ciała. Z przyczepionymi nazistowskimi emblematami. Na
twarzach mieli maski tlenowe. Byli strasznie poparzeni, lecz jeden z nich -
wysoki blondyn - dawał oznaki życia. Sowieci przewieźli go do słupskiego
szpitala, który był obstawiony przez szczelny kordon wojska przez kilka dni,
póki pilot nie umarł. Niewątpliwie przyśpieszyły to przesłuchania, jakim
poddali go radzieccy enkawudziści. Szczątki przewieziono tymczasowo do
usteckiego garnizonu i umieszczono pod osłona nocy w izolowanym baraku
strzeżonym oczywiście przez spadochroniarzy. Jeśli chodzi o polskich żołnierzy
pomagających przy ich zbieraniu i
wywózce, to pozwolono im poprowadzić wstępne oględziny, ale zarazem zabroniono
kontaktów z resztą batalionu. Chcąc nie chcąc musieli zamieszkać w baraku, a
tym, którzy się nie chcieli na to zgodzić, zagrożono poważnymi konsekwencjami -
łącznie z działaniem na szkodę sojuszniczej Armii Radzieckiej, co w najlepszym
przypadku groziło wieloletnim pobytem na Syberii... Wkrótce podpułkownik
wyjawił im, że radziecki wywiad od dłuższego czasu interesował się Wybrzeżem w
okolicach Łeby i Ustki, gdyż - jak się
dowiedzieli od schwytanych niemieckich naukowców - w tych okolicach istniały w
czasie II wojny światowej tajne poligony, na których testowano supertajne
prototypowe konstrukcje lotnicze o napędzie odrzutowym i rakietowym, i jeszcze
jakimś, o którym nie maja bliższych szczegółów. I może istniały tam też podziemne
hangary, gdzie je ukrywano. Nie znaleziono żadnych budynków mogących wskazywać
na takie przeznaczenie. Wchodziły tu w grę pewnie względy bezpieczeństwa, gdyż
ich napęd i używane do nich paliwo groziło wybuchem. Prawdopodobnie nie wycofano ich na zachód w czasie radzieckiej
ofensywy, tylko zamaskowano w owych tajnych bazach. A więc mimo zakończenia
wojny spodki i ich obsługa, naukowcy, piloci i strzegący baz żołnierze SS nadal
ukrywają się w tychże hangarach. Podobno najnowocześniejszy z tych spodków jest
w stanie dolecieć aż do Hiszpanii, gdzie frankistowski rząd pomoże znaleźć im
bezpieczna kryjówkę. Teraz, po zakończeniu wojny będzie to znacznie łatwiejsze,
niż 2 miesiące temu, gdy niebo było pełne alianckich samolotów. Lecz są oni
również pozbawieni paliwa - czymkolwiek ono jest - i dlatego grupują wszystkie
spodki w jednym miejscu, by przelać paliwo do tego jednego, którym mają zamiar
przewieźć tajne plany latających maszyn. On sam ma stanowić wzór, wedle którego
będzie można odtworzyć resztę. Dlatego też trzeba będzie zbadać dokładnie ten,
który wpadł im tak przypadkowo w ręce. Nie wiadomo, czy NKWD uda się znaleźć
bazę główną przed ostatecznym odlotem. Wtedy zniszczeniu ulegną wszystkie inne
spodki i bazy. Pierwsza już wyleciała w powietrze kilka tygodni temu w Wicku
Morskim, co dobrze pamiętają. Przeloty spodków są rejestrowane wielokrotnie w
czasie ostatniego miesiąca. Ten, który przeleciał nad Ustką to...
...jeden
z wielu...
...a na koniec dowiedzieli się,
że po tym, co powiedział przez kilka lat nie będą mogli skontaktować się ze
światem zewnętrznym. Mieli zostać umieszczeni w bazie radzieckiej w
Bornem-Sulinowie. Oczywiście najbliższe rodziny zostaną do nich sprowadzone. A
na razie mieli zająć się badaniem pojazdu latającego. Dziadek wraz z drugim
kolegą-łącznościowcem miał zbadać urządzenia sterownicze i nadawczo odbiorcze.
Reszta, głównie mechanicy, mieli zająć się wymontowaniem tego, co zostało z
silnika. Z tego, co dziadek zapamiętał, pojazd zanim uległ zniszczeniu musiał
składać się z dwóch połączonych ze sobą spodków, miał około 15 m średnicy i 5 m
wysokości. W centralnej części górnego spodka mieściła się równie okrągła
kabina pilotów, oszklona ze wszystkich stron i nakryta od góry metalową osłoną.
Urządzenie napędowe mieściło się pod nią, we wnętrzu pojazdu. Otoczone
koncentrycznie przez zbiorniki, mieszczące zapewne paliwo. Lecz nie można było
tego sprawdzić od razu, gdyż były wykonane w tak solidny sposób, że żaden z
nich nie uległ zniszczeniu w czasie wybuchu. A zawory łączące je z silnikiem
uległy jakiemuś automatycznemu zaryglowaniu, tak że bez pomocy specjalnych
narzędzi nie można było ich otworzyć. Sam silnik był prawie kompletnie
zniszczony, niewątpliwie przez wybuch znajdującego się w nim paliwa. Ale to nie
był na pewno napęd rakietowy, ani tym bardziej odrzutowy. Tak samo zniszczyła
się większość dolnej części kadłuba tak, że nie można było określić miejsca,
gdzie znajdowały się wyloty napędowe (dysze). Kabina pilotów uległa małym
zniszczeniom, dzięki chronieniu od dołu przez dwie grube stalowe osłony,
pomiędzy którymi znajdowała się jakaś nieznana galaretowata substancja. Wybuch
oderwał ją po prostu od reszty pojazdu. W środku mimo zniszczeń można było
wyróżnić dwa fotele i kokpit. (???) Oprócz wielu wskaźników zegarowych było tam
kilka prostych monitorów. Niestety, zupełnie potłuczonych. Jeśli chodzi o górny
kadłub, to blachy poszycia były poodrywane w wielu miejscach. Po paru dniach
postanowiono zabrać się za zbiorniki paliwa. I to był początek końca, próba
otwarcia zaworu pierwszego z nich spowodowała wybuch znajdującej się w środku
substancji. Dziadek ujrzał tylko oślepiający blask i stracił przytomność.
Później leżąc w szpitalu dowiedział się, że wybuch zbiornika spowodował
natychmiastową śmierć kilku pracujących przy nim mechaników. Dosłownie
wyparowali, nie znaleziono po nich dosłownie nic. Następnie fala uderzeniowa
zmiotła pół baraku i wybiła w ziemi lej na głębokość paru metrów. Strzaskała
też większość tego, co zostało ze spodka. Na szczęście jego solidna konstrukcja
uchroniła pięciu ludzi, wykonujących w jego wnętrzu jakieś prace, od śmierci.
Wśród nich był i mój dziadek. Z reszty,
która była na zewnątrz, chyba dziewięciu, wszyscy zmarli prędzej czy później w
szpitalu od nietypowych poparzeń. Ocalała piątka była tylko mocno poturbowana.
Teraz już się można było domyślić, czemu Rosjanie pozwolili polskim żołnierzom,
nie będącymi przecież żadnymi naukowcami, badać pojazd. Wykorzystano ich...
...jak
króliki doświadczalne
Podobno resztki tego, co
zostało ze spodka, łącznie ze zbiornikami paliwowymi, wywieziono do sowieckiej
bazy w Bornem-Sulinowie. Dowiedział się tego mój dziadek od pewnego wojskowego
kierowcy, leżącego z nim na oddziale. Miał on wypadek samochodowy, gdy jadąc w
nocy z Czaplinka do Szczecinka natknął się na nieoświetloną kolumnę wielkich
rosyjskich ciężarówek. Zjechał gwałtownie do rowu, lecz zdążył jeszcze zauważyć
dziwny, zaokrąglony obiekt na jednej z nich... Najbliższą bazą radziecką w tej
okolicy było właśnie Borne-Sulinowo. Teraz po latach, kiedy miasto zostało
oddane Polakom, odkryto w nim wielkie, betonowe bunkry. Są hipotezy, że służyły
one do składowania głowic nuklearnych, lecz może miały inne przeznaczenie?
Pamiętamy, co się stało, gdy próbowano dostać się do paliwa zawartego w
zbiornikach?...
Dziadek po wyjściu ze szpitala
został zwolniony z wojska. Z powodu złamania żeber miał wiele obrażeń
wewnętrznych, poza tym doznał też urazów czaszki. Później tłumaczył to tym, że
wszedł na jakąś poniemiecką minę. Nie dostał za to żadnego odszkodowania.
Oczywiście zagrożono mu niedopowiedzianymi konsekwencjami za to, gdyby próbował
komuś wyjawić tajemnicę. Przez wiele lat był pod ciągłą obserwacją. Sam nie
widział już, jakich służb. Z pozostałych czterech ocalałych z wybuchu, jeden
zmarł podobno na jakieś zakażenie. Kolejny popełnił samobójstwo nie mogąc
wytrzymać ciągłej inwigilacji. Trzeci umarł podobno na jakąś nieznaną chorobę.
Czwarty ponoć uciekła za granicę. Jeżeli idzie o radzieckich żołnierzy zamieszanych
w tą historię, to nie mam żadnych informacji. Niemieccy chłopi spod Wytowa,
którzy wskazali miejsce katastrofy, zostali aresztowani pod zarzutem współpracy
z Gestapo i ślad po nich zaginął.
Nasuwa się pytanie, czy
Rosjanie i współpracujące z nimi polskie tajne służby i wojsko odkryli
podziemną hitlerowska bazę latających spodków? Na pewno musieli jakoś
odizolować podejrzane tereny. Od razu przychodzi na myśl poligon WOPK w Wicku
Morskim, znajdujący się na zachód od Ustki, mający przeszło 4.000 ha oraz leżący
na wschód od niego jeden z największych w Polsce - Słowiński Park Narodowy.
Wydaje się, że im się nie udało, przegrali w końcu Zimną Wojnę. Czy udało się
uciec Niemcom? Może niekoniecznie przy pomocy spodka, mogli wmieszać się w tłum
przesiedlanych z Pomorza Niemców. A spodki nadal są ukryte pod ziemią...
Nie
tylko Peenemünde...
I tyle relacji ze strony
internetowej anonimowego autora.
---oooOooo---
Powszechnie uważa się, że
badania nad rakietami prowadził nad Bałtykiem jedynie HRVA Peenemünde na wyspie
Usedom/Uznam. Tymczasem zbierając materiały do naszej wspólnej z dr Milošem Jesenským książki pt.
„WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie w III Rzeszy” (Ústi nad Labem 1998,
Warszawa 2001) stwierdziliśmy, że poza poligonami w Peenemünde, na wyspie Rugii
i Greifswalder Oie w Niemczech, znajdowały się też poligony rakietowe, lub
pojazdów dyskokształtnych V-7, także na terenach Polski: w okolicach
Kołobrzegu, Łeby, Władysławowa i właśnie Ustki. Poligony te były monitorowane
przez polski ruch oporu Armii Krajowej, którego siatki wywiadowcze oplotły
niewidzialnymi nićmi hitlerowskie kuźnie cudownych broni - Wunderwaffe.
Informacje o tym, co się na tych terenach działo, szły do Londynu, do archiwów MI6,
gdzie przetrawiano je i wpisywano bezwstydnie na konto Brytyjczyków... W ten
sposób MI6 przywłaszczyła sobie gros polskich osiągnięć w rozpracowywaniu
niemieckich cudownych broni i innych wynalazków, że wspomnę tylko sprawę
maszyny szyfrującej ENIGMA - ULTRA.
Znany polski ufolog i badacz
tajnych broni III Rzeszy red. Igor
Witkowski w swym cyklu „Supertajne bronie Hitlera” swe wysiłki
skoncentrował na Dolnym Śląsku i obszarach dookolnych - jak zresztą wielu
polskich eksploratorów. Sprawa Pomorza i Pomorza Zachodniego jest dopiero
rozwojowa i rokująca bardzo dobre nadzieje. Nie liczymy na to, że odkryjemy
jakieś latające spodki III Rzeszy - to, czego nie wywieźli hitlerowcy,
zagarnęli Rosjanie i zapewne wywieźli do ZSRR, daleko wcześniej przed 17
września 1993 roku, ale można już eksplorować bunkry i podziemne hale
Bornego-Sulinowa, Szczecina, Ustki i innych miast. Na swoją kolej czekają
podziemia Gdyni i okolicy. Dobrze byłoby, gdyby eksploratorzy - co podaję pod
rozwagę pani red. Joannie Lamparskiej
i Czytelnikom jej „Odkrywcy” - skierowali swe wysiłki na badania podziemnych
konstrukcji na północnym-zachodzie naszego kraju.
Jak już tutaj powiedziano,
hitlerowcy mieli swe poligony Wunderwaffe
właściwie wzdłuż całego południowego wybrzeża Bałtyku: poligon V-3 na wyspie
Wolin - które to superdziało Tausendfüssler alias Hochdrückpumpe
albo Schnelle
Elise miotało swe 152-milimetrowe pociski w kierunku Gryfina i Schwedt
ponad Zalewem Szczecińskim i Szczecinem - potem na pełne morze, znany polski
ufolog Kazimierz Bzowski znalazł na
Wolinie skład tych pocisków tuż po wojnie; poligon broni rakietowych w Ustce -
skąd, jak donosili o tym niemieccy uciekinierzy z Radzieckiej Zony Okupacyjnej
do sektorów Aliantów Zachodnich - w lecie 1946 roku Rosjanie strzelali
niemieckimi rakietami V w kierunku Szwecji, przez co poszła potem Legenda o
„skandynawskiej fali UFO”; poligon broni rakietowych w Łebie - gdzie odbywały
się strzelania rakietowe głównie pododdziałów wojsk rakietowych Północnej Grupy
Wojsk Radzieckich w Polsce - a gdzie kilka lat temu odkryto kilka pocisków Fi-103/A-2/V-1
oraz wreszcie najbardziej tajemniczy poligon lotniczy SS, którym kierował SS-Brigadeführer Otto Mazuw. To właśnie tutaj testowano latające dyski, które
obserwowali w 1943 roku francuscy i polscy robotnicy przymusowi w okolicach
Gdyni-Babich Dołów - NB, gdzie mieścił się Torpedo
und U-bootswaffe Versuchenanstallt
Gotenhafen-Hexelgound - Ośrodek Badawczy Broni Torpedowych i Podwodnych,
a którego budynek zwany „Torpedownią” straszy do dziś dnia... Niemal identyczny
budynek stoi nad Jeziorem Miedwie koło Szczecina. Czyżby i tam Niemcy
przeprowadzali eksperymenty z broniami podwodnymi?
Z poligonami rakietowymi Łeby
wiąże się jeszcze jedna dziwna historia, która ma związek ze znanym polskim
uczonym, komendantem WAT - gen. prof. dr Sylwestrem
Kaliskim, którego w latach 90. okrzyknięto nieledwie ojcem polskiej bomby
wodorowej. Bzdura! - nie było żadnej bomby wodorowej dla towarzysza Gierka - jak sugerowali to autorzy
programu z cyklu „Nie do wiary” emitowanego w TVN - bo i być nie mogło.
Organizacyjnie WP podlegało pod Sztab Generalny Układu Warszawskiego i o
prowadzeniu samodzielnych badań nad bronią jądrową nie mogło być mowy.
Podejrzewam, że gen. Kaliski pracował za to nad napędem atomowym dla rakiet
kosmicznych. Jego śmierć dziwnie zbiegła się z zamknięciem dla Polaków poligonu
rakietowego w Łebie, bo już wtedy nasze konstrukcje rakietowe biły na głowę
konstrukcje radzieckie... - a te ostatnie a priori musiały być lepsze! Być może
jakiemuś eksploratorowi uda się znaleźć plany rakiety, która byłaby napędzana jądrowym
silnikiem rakietowym i której osiągi - m.in. prędkość do 1.000 km/s - bije na
głowę osiągi amerykańskich i rosyjskich konstrukcji kosmicznych... Nawiasem
mówiąc, polscy pisarze SF opisali projekty takich rakiet już w latach 50. XX
wieku - że wspomnę tutaj tylko Krzysztofa
Borunia z Andrzejem Trepką
(„Proxima”, „Zagubiona przyszłość” i „Kosmiczni bracia”) i Stanisława Lema („Astronauci”). Kto wie, czy projekty te były
wcielane w życie właśnie na piaskach poniemieckiego poligonu rakietowego w
Łebie?
Kiedy jeszcze służyłem w WOP, w
Świnoujściu, to mają uwagę zwróciły nadmorskie umocnienia w postaci bunkrów
zajmujących pas wydmowy oddzielający plażę miejską od miasta. W czasie wolnym wałęsałem się tam wśród częściowo
zrujnowanych stanowisk OPL, które były wykorzystywane także zaraz po wojnie
przez oddziały radzieckie, stacjonujące w tym garnizonie. I właśnie tam, na
wiosnę 1945, w pasie wydm i bunkrów Świnoujścia, żołnierze radzieccy spotkali
się z całą flotyllą niezwykłych latających spodków, które nadlatywały znad
morza na stanowiska OPL. Widzieli je wszyscy i nawet strzelano do nich -
zresztą bezskutecznie. Nie będę opisywał przebiegu całego wydarzenia, bo
zrobiłem to w mojej pracy „UFO nad granicą” (Kraków, 2000), powiem tylko tutaj
tyle, że żołnierzom, którzy widzieli te latające maszyny opowiadano, że były to
tajne hitlerowskie samoloty z lotniskowca Graf Zeppelin, którego posłały na
dno alianckie bomby w Szczecinie (inni autorzy piszą o Hamburgu). Aliści
pojawiła się też wersja mówiąca, że były tu tajne amerykańskie samoloty
szpiegowskie, które miały za zadanie przeprowadzić rozpoznanie północnego
skraju OPL Radzieckiej Zony Okupacyjnej Niemiec...
Rakiety
V w Ustce
Poligon rakietowy w Ustce - a
raczej okolicach Ustki - posłużył Rosjanom do atakowania Skandynawii przy
pomocy odrzutowych pocisków Fi-103/A-2/V-1 oraz rakiet A-4/V-2,
a także najprawdopodobniej podwodnych wyrzutni rakietowych V-9/10 Urzel, które
stanowiły kombinację tych dwóch rodzajów pocisków - w obliczeniach dr Wehrnera von Brauna zdolnych do
osiągnięcia Ameryki przez Atlantyk z francuskich brzegów... - co oznacza, że
ich zasięg praktyczny miał wynosić co najmniej 5.000 km!
Jak już tu powiedziałem,
uciekinierzy z okolic Ustki opowiadali oficerom wywiadu wojskowego Aliantów
Zachodnich, że z tamecznych poligonów odpalane są rakiety w kierunku morza, co
objawia się gromowymi odgłosami pracujących silników rakietowych i światłami na
niebie, które szybko poruszały się w kierunku północnym. Amerykanie te
opowieści zupełnie zlekceważyli - zupełnie, jak doniesienia wywiadu przed
japońskim atakiem na Pearl Harbor i atakiem fanatyków muzułmańskich na Nowy
Jork i Waszyngton. W obu przypadkach niekompetencja i biurokracja srodze się na
nich zemściły...
Informacji napływających z
Radzieckiej Zony nie zlekceważyli Szwedzi, którzy w sierpniu 1946 roku podjęli
akcję przeprowadzenia rozpoznania w południowych sektorach Bałtyku i jak piszą Clas Svahn i Loren E. Gross w swych
pracach:
Samolot
FRA wyładowany po brzegi sprzętem
elektronicznym wyruszył na rozpoznanie tajemniczych sygnałów towarzyszących pojawiającym
się „rakietom-widmom”, a które dobiegały z kierunku południowych brzegów
Bałtyku. Niestety, przy polskich i niemieckich brzegach został on przepędzony
przez radzieckie myśliwce.
No, to jest oczywiste - Sowieci
nie życzyli sobie, by w ich strefie wpływów pałętały się szwedzkie samoloty
rozpoznawcze. I tylko mnie dziwi, że Szwedzi z uporem wmawiają sobie, że nie
były to rakiety V odpalane z Ustki i Łeby, a jakieś tam tajemnicze Nieznane
Obiekty Latające pochodzenia kosmicznego...
Widocznie taka interpretacja tych zdarzeń jest łatwiejsza do
przełknięcia dla naszych północnych sąsiadów!
Podsumowując to wszystko, to
mogę powiedzieć tylko tyle, że mamy zbyt mało informacji na temat tego, co
działo się w późnych latach 40. i na początku lat 50. XX wieku na terenach
naszego Wybrzeża. Niektóre opowiadania naocznych świadków wydarzeń w
Gdyni-Babich Dołach wskazują na to, że pod tym terenem rozciąga się cały
podziemne labirynt korytarzy, sal i hal produkcyjnych. Teraz zaś niedawno, pod
Szczecinem odkryto podziemia budowane w czasie II Wojny Światowej, w których -
jak powiedziałem to red. Lechowi
Galickiemu z Polskiego Radia Szczecin w czasie jednego z jego programów -
najprawdopodobniej odbywały się prace nad rozwojem którejś z broni V, o czym
pisali autorzy radzieccy/rosyjscy: Boris
A. Szurinow w książce „Paradoks XX wieka” (Moskwa 1992) czy Jurij Stroganow, znany z łamów
„Nieznanego Świata” i „Czasu UFO”. Podobnie zupełnie białą karta są podziemia
Bornego-Sulinowa, o których opowiadała ekipa TVN, z tym, że temat potraktowano
„po łebkach” i stawiając tylko na sensację - a szkoda, bo być może tam
znajdziemy odpowiedzi na kilka pytań. Nie na wszystkie, boż Rosjanie wycofując
się stamtąd zabrali wszystko, co można było zabrać, ale to, co pozostawili
świadczy o tym, że działy się tam dziwne rzeczy, które mogły mieć związek z
tajemnicami niemieckich broni V i nie tylko...
Wydaje się, że relacja dotyczy
wydarzeń nie z 1945 roku, ale znacznie późniejszych - z przełomu lat 40. i 50.,
bowiem wątpliwe jest to, że w 1945 roku Polacy i Rosjanie mieli tak dobre
radary, by mogły one namierzać obiekty poruszające się ze znacznymi
prędkościami. W roku 1946 Szwedzi dysponującymi amerykańskimi zestawami
radiolokacyjnymi Ames III ledwie byli w stanie namierzać lecące na nich pociski V-1,
a co dopiero latające spodki V-7, które budowano w oparciu o
technologię „stealth”?
Relacja dziadka autora
przypomina mi także i to, co widziałem na filmie Gerda Burdego pt. „Tajemnice III Rzeszy” i to, co wyczytałem u dr Franka E. Strangesa w opracowaniu „Nazi
UFO, Secrets and Bases Exposed” (Van Nuys, CA, 1994) - opublikowanym na łamach
„Nieznanego Świata” - a które to materiały mogły być źródłem inspiracji do
stworzenia Legendy...
Jednakże tak czy inaczej, to
wojskowe poligony wokół Ustki i Łeby kryją w swych piaskach niejedną tajemnicę.
A mnie przypomina się pewne opowiadanie SF o tym, jak to w okolicach pewnej
nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej rozbija się latający talerz, który okazuje
się być dziełem hitlerowców. Opowiadanie to wydrukowano na początku lat 80. w
jednym ze zbiorków polskiej prozy SF. Nie pamiętam autora ani tytułu, ale
uderzyło mnie podobieństwo tego, co pisał anonimowy autor relacji z Ustki z
tym, co pisał autor tego opowiadania. Czyżby obaj czerpali z tego samego
źródła?
Tak, czy owak, ta sprawa
powinna zostać dokładnie zbadana. Być może nie odkryjemy tam V-7
czy polskiego prototypu rakiety fotonowej, ale poszerzymy swą wiedzę o historii
Polski w latach 1944-56 na Ziemiach Odzyskanych. Przecież one są dopiero teraz
naprawdę odzyskane, po odejściu z nich Armii Radzieckiej! A zatem przyjrzeć się
trzeba, bo znajdzie się tam niejedna rzecz, która albo rzuci więcej światła na
tajemnice Zimnej Wojny, albo... je jeszcze bardziej zaciemni.
---oooOooo---
Sprawa istnienia pojazdów latających V-7
Vril-Haunebu w dalszym ciągu pozostała nierozwiązana. W naszej książce
nie stawiamy kropki nad „i”, bowiem szalenie trudno jest powiedzieć coś
ostatecznie na tak szeroki i niewdzięczny temat, jakim są hitlerowskie tajne
bronie. Jedno jest pewne, część hitlerowskich pomysłów znalazła zastosowanie,
choćby w wojnie na Bałkanach - jak twierdzi katowicki ufolog Tomek Niesporek. Inne, niemniej szalone
- czekają na swe zastosowanie, ale to już inna historia...
W pierwszej połowie 2002 roku, po
opublikowaniu powyższego tekstu na łamach „Nieznanego Świata” otrzymałem sporo
listów i e-maili od mieszkańców Wybrzeża Środkowego, sympatyków naszego
Centrum: Pani Elżbiety Suskiej i Pana
Karola Sentysza oraz kilku innych
osób, które zwróciły nam uwagę na to, że Wybrzeże kryje niejedną tajemnicę III
Rzeszy i ZSRR. Rozwiązanie tych zagadek rzuciłoby całkiem nowe światło na
historię II Wojny Światowej i niejeden jej rozdział należałoby napisać od
początku...
Te słowa nadal są aktualne pod koniec
2013 roku, bowiem wciąż czekają nieodkryte tajemnice polskiego Pomorza. Szkoda,
że wysiłki naszych eksploratorów koncentrują się tylko na Dolnym Śląsku,
uważam, że Pomorze też kryje w sobie wiele tajemnic, co widać choćby z wyników
eksploracji Borów Tucholskich, gdzie znajdowały się niemieckie poligony ultra
sekretnych broni – o czym, donosi Pan Mariusz
Fryckowski. Niestety, w naszym kraju są siły, którym bardzo zależy, by ta
karta historii tych ziem pozostała nadal nieodkryta…