Powered By Blogger

piątek, 25 października 2013

23.VI.1947 r.: PRAWDA O INCYDENCIE NAD MAURY ISLAND



I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i źródła wód.
A imię gwiazdy zwie się Piołun.
I trzecia część wód stała się piołunem, i wiele ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie.
Ap. 8,10-11



Niniejszy materiał opowiada o jednym z najwcześniejszych i najciekawszych epizodów Zimnej Wojny, jakim jest bez wątpienia znany z literatury ufologicznej tzw. „Incydent Maury Island”. Incydent ten jest jednym z pierwszych, w który wprzęgnięto ufozjawisko do zamaskowania amerykańskiego „czarnego projektu”, mającego ścisły związek z amerykańską atomistyką i produkcją broni jądrowej w Stanach Zjednoczonych. Przy tej historii bledną wszystkie brednie z „Archiwum X” - a zatem...


1


Legenda o Incydencie nad Maury Island przekazana przez nasze źródła[1] brzmi nieledwie sensacyjnie. Otóż w dniu 23 czerwca 1947 roku, strażnik przybrzeżny z Tacoma w stanie Waszyngton - a więc tym, w którym rozegrało się wiele niezwykłych wydarzeń z UFO - niejaki Harold Dahl, jego syn i członkowie załogi łodzi patrolowej US Coast Guard czy Tacoma Harbor Patrol byli świadkami niezwykłego wydarzenia. Płynąc wzdłuż brzegów wyspy Maury Island, zauważyli niezwykłe widowisko, a mianowicie: sześć dyskoidalnych obiektów latających krążyło wokół siódmego - podobnego do pączka[2], który powoli obniżał swój lot. W pewnym momencie prześladowcy rozpierzchli się na cztery wiatry, zaś większy obiekt wybuchł jaskrawym płomieniem i rozleciał się na strzępy, które poleciały także na łódź patrolowa Dahla...

Jeden odłamek zabił nieszczęsnego psiaka, zaś drugi zranił Dahla Juniora w rękę... Gros odłamków poleciał do wody. Dahl po powrocie do bazy zawiadomił odpowiednie władze, i... - i to już wszystko, co nam wiadomo o tym incydencie. Gdyby Harold Dahl nie zameldował o tym przełożonym, a odłamki nie zabiły psa i nie poraniły jego syna - to nie dowiedzielibyśmy się o tym nigdy...

W rzeczywistości sprawa wyglądała nieco inaczej i w świetle analizy dokonanej przez badacza UFO Johna A. Keela wychodzi na to, że nie był to żaden incydent ufologiczny, nie była to ufokatastrofa czy nawet DD! J. A. Keel twierdzi wprost, na stronach książki H. Evansa & J. Spencera - „UFOs 1947-1987: The 40-year Search for an Explanation” (Londyn 1987), że...


2


... była to katastrofa samolotu specjalnego, należącego do agendy rządy Stanów Zjednoczonych, a konkretnie do Komisji ds. Energii Atomowej USA (KEA), a oto, co pisze on na ten temat:

W dniu 23 czerwca 1947 roku Dahl wraz ze swym nastoletnim synem i jeszcze jednym członkiem załogi oraz z psem byli na pokładzie małego holownika (a więc nie łodzi patrolowej), którego zadaniem było przeholowywanie łodzi i małych barek w porcie Tacoma. Crismana nie było wtedy z nimi.[3]

Kiedy mijali całkowicie pustynny i bezludny półwysep zwany Maury Island, nad ich głowami pojawiły się dwa lub więcej samolotów. Naraz zaczęły się one pozbywać radioaktywnych odpadów!!! Drobne odłamki spadły na holownik raniąc chłopca w ramię i zabijając psa. Dahl miał aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć. Tymczasem szlaka spadała do wody i na brzegi Maury Island. Dahl zawrócił do Tacoma i udał się ze swym synem do najbliższego szpitala (Chicagowski wydawca Raymond Palmer dotarł i sporządził kopie zapisów szpitalnych z tego dnia.) I tak właśnie wygląda ten słynny incydent Maury Island.

Dalej J. A. Keel opisuje już niezbyt ciekawe z punktu widzenia ufologa spotkania z MiB-ami - którymi byli agenci KEA. Szczególnego smaczku całej tej historii dodaje fakt, że dwaj wyżsi oficerowie USAF wysłani do zbadania tej afery zginęli w niewyjaśnionej do dziś dnia katastrofie lotniczej.


Co się właściwie stało?

John A. Keel znalazł odpowiedź na to pytanie w zakładach metalurgicznych w Hanford, gdzie poza normalną produkcją wykonywano także prace nad wzbogacaniem i wytwarzaniem uranu i plutonu na potrzeby amerykańskiej atomistyki i obronności. Wszelkie pozostałości po rafinacji i odpady chemiczne - w tym wyjątkowo „gorące” produkty rafinacji uranu i plutonu - wywożono samolotami nad duże zbiorniki wodne i po prostu topiono  w takich miejscach, jak Puget Sound i Tacoma Harbor...


3


Kiedy dziennikarz Paul Lance zwiedzając stan Waszyngton usiłował dostać się na Maury Island, zastał tam płot z drutu kolczastego i tablice ostrzegawcze z napisami: PROPERTY OF THE US GOVERNMENT - KEEP OUT[4] - co wskazuje na to, że samolot KEA lecąc nad Maury Island z ładunkiem radioaktywnych odpadów z rafinerii w Hanford w celu wrzucenia ich do Pacyfiku, znalazł się w poważnych opałach. Załoga przestraszona możliwością katastrofy po prostu wyrzuciła „gorący” ładunek do wody i na półwysep Maury Island. Oczywiście nikt nie mógł się o tym dowiedzieć i dlatego „wyciszono” Crishama i Dahla, zaś oficerów USAF, którzy dowiedzieli się zbyt wiele i mogliby o tym powiadomić swych przełożonych, a ci z kolei media i opinię publiczną, po prostu zlikwidowano. Fizycznie! W tym okresie, KEA miała uprawnienia, o których mogły sobie pomarzyć OSS, JIC czy FBI. Dla ochrony amerykańskiego programu badań atomowych (i nie tylko), KEA nie przebierała w środkach, a mimo tego wszystkiego cały „Project Manhattan” był dla sowieckich służb specjalnych tajemnicą Poliszynela, czego dowiodły sprawy Rosenbergów, Fuchsa, a potem Vassala, Nunn-May’a czy „kręgu pięciu z Oxbridge” - szpiegów pozyskanych i wykorzystanych przez NKWD (NKGB) i GRU Sztabu Generalnego ZSRR. NB, okazało się, że wszyscy żydowscy pracownicy naukowi „Project Manhattan” byli na kontakcie radzieckich służb specjalnych, bowiem wychodzili ze śmiesznego założenia, że musi być zachowana równowaga pomiędzy dwoma supermocarstwami. Czym to się skończyło - wiemy wszyscy. Świat zapłacił daninę za ich polityczną krótkowzroczność milionami ofiar Zimnej Wojny...


4


I tutaj docieramy do politycznych implikacji Incydentu Maury Island. Jedno jest pewne - była to z całą pewnością jedna z pierwszych katastrof jądrowych okresu pokoju - a właściwie już Zimnej Wojny. J. A. Keel wskazuje palcem i nazywa po imieniu siły sprawcze tej Legendy - jest nią KEA i jej agenci. Nie ma niczego tajemniczego w tej historii - tzn. w historii tego incydentu  n i e   m a   ż a d n e g o   elementu pozaziemskiego. Wszystko było rozgrywane na płaszczyźnie ludzkiej, i tylko ludzkiej. Najpierw było wydarzenie, a potem została stworzona dlań legenda - po 24 czerwca 1947 roku - czyli   p o   przygodzie Kennetha Arnolda, który nad Górami Kaskadowymi widział formację latających talerzy. Agenci KEA w lot skorzystali z sytuacji i podali sfabrykowaną Legendę na żer prasie. A jak poucza historia wojskowości i konfliktów zbrojnych - nie ma lepszej metody na przykrycie jednaj tajemnicy nad przykrycie jej jeszcze większą tajemnicą... - zaś w XX wieku największą tajemnicą stały się UFO!

A dalej potoczyło się jak po maśle - prasa złapała haczyk i rodząca się ufologia także. To wystarczyło - taka „maskirowka” spowodowała odwrócenie uwagi od katastrofy samolotu, bo podstawiła zamiast niej niewiadomą w postaci katastrofy UFO.

Dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie jest prosta i nasuwa się sama:

v Trzeba było ukryć przed własną opinią publiczną fakt wyrzucania do morza odpadów radioaktywnych z rafinerii plutonu w Hanford (i innych miastach też).
v Trzeba było ukryć sam fakt produkcji plutonu i rafinacji uranu przed agentami własnych, jak i obcych służb specjalnych. (Sprawa ukrywania produkcji przed własnymi służbami specjalnymi wynikała z tego, że FBI szacowało znaczne spenetrowanie amerykańskich agencji rządowych przez radzieckie służby specjalne, co dowolnie potwierdziły późniejsze afery ze szpiegostwem atomowym.)
v Trzeba było ukryć fakt katastrofy samolotu z „gorącym” wysoce radioaktywnym - ładunkiem na pokładzie. Tak czy inaczej, KEA mimo swych szerokich kompetencji i uprawnień nie była państwem w państwie i odpowiadała przed Kongresem za swe posunięcia. Niektórzy opozycyjni kongresmani zaczęliby zadawać niewygodne pytania, a wtedy sprawa musiałaby wyjść na jaw... - z raczej opłakanymi dla KEA i amerykańskiego programu jądrowego skutkami, nawet biorąc pod uwagę fakt, że trwała już Zimna Wojna...

Tak więc wniosek końcowy nasuwa się sam i jest oczywisty. Cały ten Incydent   b y ł   katastrofą ekologiczną i   m u s i a ł   mieć przykrywkę w postaci Legendy. Obserwacja Kennetha Arnolda była iście opatrznościowym zrządzeniem losu dla  KEA. I po raz drugi ufologię wprzęgnięto w służbę polityki...


5


Ale i nie ostatni w latach 1946-47, bowiem podobnej przykrywki użyli Rosjanie w Skandynawii w czasie „rakietowego lata 1946”.[5] Incydent Maury Island jest drugim takim przykładem wykorzystania ufologii, zaś trzecim jest sławetne, okrzyczane, opisane i sfilmowane „Wydarzenie w Roswell”.

Najgorszym w tej całej historii jest to, że wielu poważnych badaczy zagadnienia UFO dało się nabrać na ten pasztet i w tej chwili są gotowi kruszyć o nie kopie w boju o uznanie jego autentyczności - co więcej - łączą oni w jedno incydent Maury Island z wydarzeniami w Roswell i nad Górami Kaskadowymi, uznając je za przejawy działalności Obcych na naszej planecie. Z tego wszystkiego jedynie incydent nad Mt. Rainier wydaje się być naprawdę niewyjaśniony i mający największy stopień dziwności.

Incydent Maury Island można więc zakwalifikować do tej samej przegródki, co sławetny i równie perfidnie sfingowany przez amerykańskie służby specjalne Eksperyment Filadelfijski, który był humbugiem adresowanym do hitlerowców, ale nade wszystko do Kremla i Łubianki, co udowadniam w innym miejscu. Działały tutaj dokładnie te same mechanizmy, co w przypadku Maury Island, Roswell i... Czarnobyla - boż ekologiczne efekty obu tych katastrof atomowych - w przypadku Roswell chodziło o katastrofę bombowca B-29 Superfortess z bombą A na pokładzie i w rezultacie pierwszą operację Broken Arrow - mogły być porównywalne i były podobnie utajnianie przed własnym społeczeństwem. W przypadku Czarnobyla nie udało się tego ukryć, bowiem wybuch w elektrowni i postępujące skażenie promieniste zostało wykryte przez amerykańskie i natowskie satelity szpiegowskie, zaś zachodnie media szybko przeszwarcowały informację o nim przez kordon Żelaznej Kurtyny... W grę wchodzili także sąsiedzi - Kanadyjczycy, zaś w przypadku Czarnobyla - Skandynawowie, Austriacy i Niemcy, bo Polacy i bratnie narody bloku wschodniego nie musiały o tym wiedzieć i były a priori spisane na stratę przez Wielkiego Brata z Moskwy. Można powiedzieć, że spełniła się wizja Św. Jana z Apokalipsy - w dniu 23 czerwca 1947 roku Gwiazda Piołun po raz czwarty spadła z nieba i zagroziła mieszkańcom stanu Waszyngton oraz Kolumbii Brytyjskiej po kanadyjskiej stronie granicy, wszak w pobliżu Tacoma leżą dwa wielkie miasta: Seattle i Vancouver. Dobrze, że udało się od razu zlokalizować i zlikwidować zagrożenie, strach pomyśleć, co byłoby, gdyby...


6


Pointę dopisało samo życie w 39 lat później, a zawiera się w makabrycznym dowcipie:

Pytanie do radia Erewan:
- Towarzysze, czy to prawda, że jabłka z okolic Czarnobyla są niejadalne?
Radio Erewan odpowiada:
- Skądże znowu! Absolutnie nie, ale przypominamy słuchaczom, że po zjedzeniu jabłek należy dokładnie zebrać wszystkie obierki i ogryzki, a następnie zakopać na głębokość co najmniej dwóch metrów do ziemi!

Inną wersją tego żartu był kawał o wnuczku i dziadku:

Jest rok 2086. Wnuczek pyta dziadka:
- Dziadziu, czy to prawda, że sto lat temu coś wybuchło w  Czarnobylu?
- Prawda wnusiu - rzekł dziadek i pogłaskał go po główce.
- Dziadziu - indaguje dalej wnuczek - a czy to prawda, że ja jestem mutantem?
- Ależ skąd wnusiu! - zaprzecza dziadek i głaszcze go po drugiej główce...

Te żarty kosztowały niejedno ludzkie życie, bo nie po raz pierwszy ideologia wzięła górę nad rozumem, a głupota nad instynktem samozachowawczym. A najgorsze jest to, że dzisiaj usiłuje się nam wmówić, tyleż solennie, co bez pokrycia w faktach, że nie ma żadnego zagrożenia po tych katastrofach nuklearnych. Jest inaczej - bo taka sytuacja, jak ta z dziadkiem i wnuczkiem mogą zdarzyć się wszędzie tam, gdzie ludzka głupota uwolniła radioaktywnego dżina z butelki: w Nowym Meksyku, Arizonie, Newadzie, Lop-Noor, Semipałatyńsku, atolach Pacyfiku czy Nowej Ziemi.  I nie widać żadnego wyjścia z tego impasu... A my musimy wreszcie zebrać się w sobie i posprzątać ten chlew, w jaki zmieniliśmy nasz wielki zielony dom - Ziemię - i nie pomogą nam w tym żadni Kosmici...


* * *


A do tego teraz trzeba dorzucić ostatnią koszmarną katastrofę nuklearną w Daiichi Fukushima I EJ, której skutków nawet nie jesteśmy w stanie oszacować, a prawdę o której starannie ukrywa proatomowe lobby będące na usługach kompleksu jądrowego i energetycznego.

Pamiętam, jak po opublikowaniu tego tekstu na starym blogu CBZA, odezwał się jakiś entuzjasta energii atomowej i stronnik rządzącej nami sitwy, który nie przebierając w rynsztokowych słowach (jak widać chamstwo jest immanentną cechą wszelkich dyskusji w tym nieszczęsnym kraju) zrugał mnie od ostatnich, nie podając właściwie żadnych argumentów – no może poza jednym – energia jądrowa, to samo dobro, a ekolodzy to idioci. On to stwierdził jako magister i pracownik naukowy Akademii  Rolniczej (teraz ponoć to Uniwersytet Rolniczy - no a tak naprawdę to jeden z Hogwartów produkujących masowo niedouczonych magistrów) w Krakowie, autor wielu prac z zakresu wszech-nauk rolniczych. Kiedy poprosiłem go o podanie ich tytułów, to zmieszał mnie z błotem, a na listę owych prac czekam do dnia dzisiejszego… Taki jest mniej więcej poziom wszystkich krytyków z Bożej łaski, którzy liznęli czegoś tu i ówdzie i z tej racji uważają się na ekspertów w jakiejś tam dziedzinie. Dokładnie wyszło to teraz, w czasie żenujących przepychanek wokół katastrofy w Smoleńsku, kiedy to „uczeni” i „profesorowie” powołani przez Macierewicza okazali się zwykłymi oszustami, szarlatanami, hochsztaplerami – pieczeniarzami pragnącymi na tej tragedii coś ugrać dla siebie. Teraz już się nie dziwię, że polskie uczelnie znajdują się w czwartej setce w rankingu uczelni i niżej, a MTPCz w Strasburgu odrzuca pozwy rodzin Katyńczyków. Jak były pisane przez takich pożal się Boże „specjalistów” i „ekspertów”, to staje się to oczywiste – z niedoukami nikt się nie liczy…

Problem polega zaś na tym, że komuś wciąż zależy na zrobienie z Polski radioaktywnej, energetycznej bonanzy dla Europy Zachodniej. Tamte kraje likwidują swoją energetykę jądrową i stopniowo przechodzą na źródła odnawialne. Wychodzi więc na to, że 10 polskich „atomówek” będzie produkowało prąd na eksport do Niemiec i innych krajów. Owszem – to jest jakieś wyjście. Ze swej strony proponowałem kiedyś, by postawić w Polsce 20-30 dużych elektrowni atomowych zaopatrujących pół Europy w energię elektryczną, w zamian za co Polacy mogliby się osiedlać w każdym dowolnie wybranym kraju tejże Europy. Ale kto na to pójdzie…?

No i na koniec – UFO maskowało zawsze jakieś „czarne projekty” i „skunksie roboty”, dlatego mnie nie dziwi to, że sprawę skażania Pacyfiku odpadami z rafinerii plutonu w Hanford została także przykryta bajeczką o UFO, a nawet o ufokatastrofie. W tej grze każdy chwyt jest dobry i dozwolony, byleby był skuteczny. I jak widać był przez kilkadziesiąt lat.

Prawie jak ufokatastrofa w Roswell…   



[1] Charles Berlitz - „The Bermuda Triangle”, a w Polsce: Arnold Mostowicz - „My z Kosmosu”, Warszawa 1973 i Aleksander Grobicki - „Nie tylko Trójkąt Bermudzki”, Gdańsk 1979.
[2] Amerykańskie pączki mają kształt torusa, a nie elipsoidy obrotowej, jak u nas.
[3] Był on współwłaścicielem holownika Dahla.
[4] WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH - WSTĘP WZBRONIONY.
[5] Traktuje o tym moje opracowanie „Wunderland 2” dostępne w Internecie na stronach: www.ufocentrum.prv.pl