Daniel Laskowski
GDZIEŚ
W ŚRODKU TRÓJKĄTA
(opowiadanie hipotetyczne)
(opowiadanie hipotetyczne)
5
grudnia, godzina 08:00 EST
Szara pofałdowana we wszystkie
możliwe strony płaszczyzna za panoramiczną szybą mostka, białe grzywacze i
szare, okrutne niebo. Pokład kołysze się i wibruje. Sztorm na Atlantyku. Coś,
czego nienawidzę jak cholery. Łajbą rzuca jak groszkiem w pudełku, wszystkie
wątpia pochodzą pod gardło. Połowa załogi choruje.
- Meine
Herren! – słyszę za sobą głos kapitana Helmuta Mehnera – jakie macie dobre
wieści w ten piękny poranek?
- Piękny, kurwa, poranek, typowe
niemieckie poczucie humoru – myślę.
- Jak pan widzi, panie kapitanie –
odpowiadam i podaję mu mapę z wykreślonym kursem. – Znajdujemy się na 30°02’00”
północ i 070°00’06” zachód, kurs 265°, idziemy małą naprzód.
Stary był kapitanem ze starej szkoły
i przeliczanie dziesiątych, setnych i tysięcznych części stopnia z danych
przekazywanych przez GPS wprawiało go w furię. Dla niego czas zatrzymał się na
sekstansie i astrolabium…
Nalałem mu kubek kawy i podałem.
Podziękował skinieniem głowy.
- Pogoda? - kapitan Mehner zapalił
fajkę i rzucił okiem na monitor pokładowego komputera.
- Paskudna panie kapitanie. Wieje
coraz mocniej i to od południowego-zachodu – odparłem – fala zapowiada się co
najmniej ósemka. A mamy już pięć-sześć. Robimy ledwie pięć węzłów. Idzie
huragan i to dziesiątka – jedenastka.
Stary skinął głową.
- Co obok nas? – zadał kolejne
pytanie pykając z fajki.
Pytał o przepływające obok statki.
- Na północ od nas frachtowiec „John
Willmann”, brytyjczyk, piętnaście mil. Na południowym wschodzie wycieczkowiec
„Serenade of the Seas”, dwanaście mil, idzie z Nassau do Hamilton. Dwie mile
dalej norweski „Nordheim” i jakiś hiszpan „Leonian” też idą do Miami. I za nami
dwadzieścia dwie mile rosyjski „Wołgobałt-315” z Hamilton na Kubę.
Stary uniósł brwi.
- Wołgobałt?
Potwierdzam skinieniem głowy.
- Przecież to nie są jednostki
oceaniczne.
- Ano nie są – wzruszyłem ramionami –
ale jak widać… Zresztą to ich biznes, mogą mieć kłopoty, w razie czego
dopłyniemy do nich w cztery godziny.
- Wolałbym nie… - stary pokręcił
głową.
- Ja też… - odparłem, bo obaj myśleliśmy
o tym samym. Wolelibyśmy nie mieć rozbitków na burcie…
Kapitan pomyślał przez chwilę.
- Niech pan da nieco bardziej na
północ, w razie czego…
- Aye,
aye – odpowiadam – sternik, proszę dać pięć stopni na prawą burtę.
Sternik kręci kołem.
- Panie pierwszy, jest pięć stopni na
prawą burtę.
- Tak trzymać.
- Tak trzymać.
- Co z lewoburtową pompą? – Mehner
rzucił okiem na komunikaty meteo.
- Chief i jego ludzie zrobili ją w
nocy. Chodzi jak nowa.
Chief Arthur McArthur był mechanikiem
z Glasgow i mistrzem w swoim fachu. Załoga go lubiła za dobry humor i ogromną
wiedzę o wszelkich urządzeniach i maszynach, które kochał i pieścił w
przeciwieństwie do mrukliwego Mehnera.
- No dobrze – kapitan wyraźnie
poweselał. – Musimy się dopchać pod osłonę lądu jak najszybciej. Wolę nie
ryzykować katastrofy na pełnym morzu, i obaj wiemy, dlaczego.
Stary obawiał się tego, czego obawiał
się każdy z nas wybierając się w ten rejs. Cała załoga musiała podpisać
zobowiązanie o zachowaniu milczenia, ale tylko kapitan i ja dokładnie
wiedzieliśmy, co wieziemy naszą MV „Caribbean Pearl” z Hamburga do Miami…
Załoga mogła się tylko domyślać, że ładunek jest wyjątkowo niebezpieczny. A
gdyby wiedziała? Sprawa była TOP SECRET. Hamburg był portem wyjściowym jak
Miami było portem docelowym, tylko na papierze, bo w rzeczywistości szliśmy z
Brestu do Galveston, gdzie znajdowały się zakłady przetwórcze świństwa, które
wieźliśmy.
- Do lądu mamy daleko, a przeczekać
sztorm na Bermudach, wolałbym nie – rzekł kapitan. – Poza tym nie mam ochoty
odpowiadać na głupie pytania ich celników.
- Ja też panie kapitanie.
Pociągnąłem potężny łyk kawy i
spojrzałem znów za okno. Wiatr tężał, fala powoli podnosiła się. Bujało nami
nieźle. „Carribean Pearl” była krótka ale pękata, jak hanzeatycka koga. Była
jednym z pierwszych statków zwodowanych przez Norwegów po wojnie, przystosowana
do żeglugi po Bałtyku i morzach Północy, a nie subtropikalnych wodach
Atlantyku, gdzie trudno było o pola lodowe czy nawet lodowe kęsy kry, które
mogłaby kruszyć jej wzmocniona dziobnica. Krótki, pękaty kadłub miał to do
siebie, że statek kiwał się na wodzie jak boja. Ale nie rzucał się w oczy w
portach całego świata i dlatego idealnie nadawał się do przewożenia ładunków
specjalnego przeznaczenia, które przewoziliśmy od pewnego czasu z krajów Unii
Europejskiej do Stanów i z powrotem. Oczywiście nie za zwyczajne stawki, ale
trzy i czterokrotnie większe. No bo ładunek też był nieciekawy. Bardziej
niebezpieczny, niż całe stado wściekłych rekinów. Albo kaszalotów, o orkach nie
wspominając…
- Może skręcimy na południe? –
poddałem kapitanowi pewne rozwiązanie. – To pozwoliłoby nam zejść z drogi Xavierowi.
Xavier, to był ten tropikalny huragan,
który szedł od Zatoki Meksykańskiej na wody Atlantyku. Miał siłę sławetnej
Katriny i teraz pchał się przez Cieśninę Florydzką na północ – północny-wschód.
Dokładnie w naszym kierunku.
- Myśl niezła, panie pierwszy –
kapitan łypnął na mnie z uznaniem w jednym oku. – Tylko że musimy w takim razie
sztormować w samym centrum Trójkąta Bermudzkiego.
Spojrzałem na niego ze zdumieniem, a
sternik psyknął śmiechem.
- Chyba pan nie wierzy w te bajki, Herr Kapitän, nicht wahr? – zapytałem.
- Bajki i nie bajki, panie pierwszy –
odparł z niezmąconym spokojem – morze ma to do siebie, że można znaleźć w nim wszystko.
Od bursztynu i buł manganowych aż do Syren i nawet Godzilli, o wężach morskich
nie wspomniawszy.
- Co do pierwszego się zgodzę, co do
drugiego… Jakoś ich nie widziałem – mruknąłem patrząc za okno, gdzie przewalały
się ciężkie fale – a pływam już nie od wczoraj.
- No to nie zdziw się pan, kiedy
jakąś spotkasz – Stary spojrzał na mapę – idziemy za pańską radą pierwszy, w
sam środek paszczy potwora i módlmy się, żeby nas nie połknął…
* * *
Kontrola ładunku, to była moja
działka. Obijając się po trapach zszedłem do ładowni, gdzie na grubych,
drewnianych paletach znajdowało się trzydzieści szarych pojemników
przypominających mi ogromne trumny. Na gładkich powierzchniach nie było żadnych
napisów czy oznaczeń. Nawet symboli czy ostrzegawczych piktogramów. A przecież
powinny być, gdyby to był normalny statek i normalny ładunek. Rzecz w tym, że
nie był to ani normalny statek, ani normalny ładunek. Nawet załoga nie była
normalna. Zbieranina z różnych krajów, dobrana bardzo dokładnie w jeden zespół.
Teoretycznie nie powinna działać, ale działała dobrze i precyzyjnie i to od dwa
tysiące drugiego roku, kiedy po raz pierwszy skorzystano z naszych usług – a
raczej nie, to nas powołano do tego, byśmy te usługi świadczyli…
„Carribean Pearl” coraz bardziej kołysała
się na fali. Obijając się o grodzie obszedłem dookoła ładownię i sprawdziłem
każdy pas i każdą stalówkę mocującą ładunek. Niby mówiono nam, że ładunek jest
bezpieczny, ale to nie był cukier czy banany. Wyjąłem z kieszeni miernik i znów
obszedłem wszystkie pojemniki dookoła. Przy trzecim z kolei licznik
zaświergolił. Skończyłem inspekcję i podszedłem znów do „trójki”. Wyjąłem ze
skrytki narzędziowej „żelazko” i włączyłem. Po kilkunastu sekundach miałem
odczyt. Nie było tego wiele, ale dobrze też nie było.
Podszedłem do telefonu i zakręciłem
na mostek.
- Panie kapitanie, mamy niewielki
przeciek. W normie, ale… sam pan wie, licho nie śpi – powiedziałem do
mikrofonu.
- Ja
– przyjął to lapidarnie – ile tego jest?
- Czterdzieści dwie jednostki –
odparłem.
- No to nie jest źle – odpowiedział.
– Który numer?
- Trójka – odrzekłem.
Milczał na chwilę.
- A pozostałe? – zapyta.
- OK.,
tres bien and zehr gut – odpowiedziałem.
- No to niech pan zamknie ładownię na
głucho i jak najrzadziej tam wchodzi – rzekł wreszcie. – Aha, i niech pan
trzyma ludzi z daleka, żeby tam się nikt nie kręcił. Poza tym niech pan idzie
spać, póki co, bo najbliższa doba da nam popalić. Komunikat z Nassau mówi o
dziesiątce.
Tyle wiedziałem sam. Pokład pod
nogami kołysał się coraz bardziej niebezpiecznie. Kazałem rozwiesić sztormliny
na pokładzie i dopilnować zamknięcia wszystkich włazów. Pnąc się po stromych
trapach do góry myślałem o tym, by walnąć się na koi i odespać swoje osiem
godzin. Na kołysanie byłem uodporniony, ale przytępiało mnie i w czasie sztormu
zawsze czułem się niedospany. Spojrzałem na barometr – ciśnienie spadało na
pysk. Była ósma pięćdziesiąt, kiedy wreszcie przekroczyłem próg mojej kabiny.
Zmęczony jak zgoniony pies rzuciłem się na koję i usnąłem nawet nie wiedząc kiedy… \
CDN.
CDN.