6
grudnia, godzina 00:30 EST
Leżałem na koi i usiłowałem zasnąć.
Wydarzenia z dnia wczorajszego nie dawały mi spokoju. Nasza „Carribean Pearl”
była specjalnym statkiem do przewozu ekstra-specjalnych ładunków – najczęściej
paliwa jądrowego z USA do Francji i Wielkiej Brytanii, i odpadów nuklearnych
oraz zużytych prętów paliwowych w drugą stronę. Na mocy porozumienia z kwietnia
2017 roku, w Europie likwidowano wszystkie elektrownie atomowe starego typu,
które zastąpiono elektrowniami ze źródeł ekologicznych i odnawialnych – jak
zrobiono to w Niemczech, albo elektrowniami jądrowymi nowego typu i budowanymi
na obszarach asejsmicznych. Sprawą zajęła się początkowo UNSCEAR, ale po kilku
aferach korupcyjnych w Polsce, Komisja Europejska sama zabrała się za reformowanie
i postawiła na bezpieczeństwo energetyczne całej Unii. Dzięki temu
północno-zachodnia Polska i przylegające do niej okręgi Niemiec stały się
energetycznym centrum Europy Środkowej. Postawiono tam dwadzieścia potężnych
elektrowni jądrowych biorących wodę z Odry i Morza Bałtyckiego. Drugą
energetyczną bonanzą stała się północno-zachodnia Francja, gdzie na Półwyspie
Bretońskim anglo-francuskie konsorcjum Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd.,
wybudowano tedy tylko sześć, ale za to gigantycznych elektrowni jądrowych o
mocy gigawata. Zaopatrywały one w prąd niemal wszystkie kraje starej dwunastki
poza Grecją, która dostawała prąd ze Wschodniej Bonanzy.
Oczywiście taki moloch pochłaniał
tony wzbogaconego uranu i toru. Część paliwa jądrowego dostarczała Unia, ale
jedna trzecia pochodziła ze Stanów, Południowej Afryki i z Australii. I wtedy
do Golden Phoenix - Phènix d’Or Co. Ltd. dołączyła się amerykańska korporacja
John Dante Goldman Uranium Mining and Power Co.
Amerykanie mieli swoje własne zaplecze energetyczne bazujące na
elektrowniach jądrowych utylizujących reaktory AP-1500 i najnowsze AP-2400.
W Europie pracowały reaktory systemu Super
Phènix i Ultra Phènix o mocy też
powyżej dwóch gigawatów każdy. Transport tego „gorącego” towaru odbywał się tylko
morzem, by nie narażać na ataki ze strony różnego rodzaju terrorystów,
ekstremistów i innych świrów, którzy już widzieli siebie w roli panów świata
siedzących na bombach. Odbywał się właśnie takimi krypami, jak „Carribean
Pearl” – niewielkimi, nie rzucającymi się w oczy. W manifestach i konosamentach
celnych figurowała „drobnica”. I tylko nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, co
woziło się naprawdę. Rządy nie zadawały wiele pytań, wszyscy byli zadowoleni –
nawet protesty ekologów osłabły, kiedy okazało się, że technologia Super Phènix i Ultra Phènix jest w 99,999% bezpieczna i nie może się powtórzyć
Three Mile Island czy Czarnobyl albo Fukushima. Nawet w przypadku trzęsienia
ziemi o sile 9 stopni w skali Rychtera czy eksplozji nuklearnej w bezpośrednim
sąsiedztwie elektrowni. Poza tym reaktory te odzyskiwały część paliwa jądrowego
i dzięki temu „spalały” mniejszą ilość uranu czy plutonu. Teraz w tym rejsie
wieźliśmy trzydzieści pojemników z elektrowni w Le Havre, w których miały się
znajdować pręty paliwowe. Oczywiście zużyte pręty. Zapakowane w kilka warstw
ołowiu, kadmu i czegoś tam jeszcze, co miało zabezpieczać przed
promieniowaniem. A jednak nie zabezpieczyło i „trójka” mnie martwiła.
Promieniowanie oznaczało kłopoty. A tego chcieliśmy wszyscy uniknąć. Przynajmniej
Stary i ja.
Ktoś cicho otworzył drzwi i wśliznął
się do mojej kabiny. Pewnie Royas, nasz drugi oficer, któremu zapewne zabrakło
whisky i pożyczał sobie ode mnie butelczynę.
- Miguel! – powiedziałem głośno nie
otwierając oczu – nie zapomnij oddać!
- Robert, to ja… - usłyszałem cichy
szept.
Otworzyłem oczy i moje spojrzenie
padło na siedzącą w kucki obok koi młodą kobietę. Delikatne rysy twarzy, długie
włosy w kolorze ciemnego, miodowego bursztynu i szeroko rozwarte zielone oczy.
Te włosy były jej jedynym odzieniem, z którego krople wody spływały na
wykładzinę.
- To ja… - powiedziała Janta –
poznajesz mnie chyba?
Podniosłem się i usiadłem na koi.
- Skąd się tutaj wzięłaś? –
zapytałem. – Przecież…
Podniosłem się z koi, a ona z kucek i
po prostu zarzuciła mi ręce na szyję. Odruchowo przygarnąłem ją do siebie. Była
jeszcze mokra, więc wypuściłem ją z uścisku i dałem ręcznik kąpielowy.
Spokojnie wycierała swoje modelowe ciało zawodowej sportsmenki.
- Co tutaj właściwie robisz? –
zapytałem znowu.
- Nie cieszysz się, że jestem z tobą?
– zapytała patrząc na mnie spod oka – bo ja bardzo się cieszę…
Westchnąłem. To było tak
nieoczekiwane, że nie wiedziałem jak zareagować.
- Cieszę się oczywiście – rzekłem
niepewnie – ale zjawiłaś się tak… nieoczekiwanie, że…
Uśmiechnęła się błyskając ząbkami.
- Oczywiście, rozumiem – odrzekła –
najpierw daj mi coś do ubrania.
Dałem jej koszulę i bermudy. Włożyła
je i usiadła obok mnie. Objąłem ją ramieniem, a ona przytuliła się do mnie. To
wszystko to było zbyt piękne, by było prawdziwe. Chociaż…
* * *
Janta… To niezwykłe imię poznałem w
czasie ostatnich wakacji w Danii. Zaszyłem się na jakimś cholernym zadupiu pod
Lemvig. Spokój, cisza, ciepły kwiecień i przepiękne okolice… I właśnie wtedy po
raz pierwszy spotkałem ją. Jantę. Na kąpielisku w Ferring. Wyszła z morza w
niebieskim bikini i podeszła akurat właśnie do mnie. Zresztą plaża była niemal
pusta i poza mną nikogo nie było w zasięgu wzroku.
- God
dag – powiedziała z uroczym uśmiechem.
- God
dag – odpowiedziałem. – Niestety nie mówię po duńsku.
- Nie szkodzi, ja też nie. Jesteś
tutaj na wczasach? – zapytała po angielsku jakbyśmy się znali od Bóg wie, jak
dawno.
- Można to tak nazwać – bąknąłem
nieco zdumiony jej obcesowością.
- Przepraszam, ale nie wiedziałam,
jak zacząć tą rozmowę – uśmiechnęła się do mnie – by wypadło to jak najbardziej
naturalnie.
Spojrzałem na nią ze zdumieniem.
- A tak – podjęła – chciałabym z tobą
porozmawiać na kilka tematów, które interesują ciebie i mnie.
- Czy nie uważasz, że to trochę za
szybko? – wyraziłem wątpliwość.
- A na co czekać? – odparowała –
życie mamy jedno i to krótkie. Mam na imię Janta, a ty?
- Robert – odpowiedziałem – Bob dla
przyjaciół.
- OK. Bobby, Bobik? Może być?
- Jeżeli jesteś przyjaciółką, to
zawsze…
I tak sobie rozmawialiśmy pławiąc się
w kwietniowym słońcu, które już zdrowo przypiekało. A kiedy słońce zawisło nad
mglistym horyzontem, to podniosłem się z kocyka i ruszyłem w kierunku
samochodu.
- Jesteś Polakiem? – zdumiała się na
widok mojego auta i jego tablic rejestracyjnych.
- A to coś złego? – odparowałem.
- Nie, przecież tu jest dużo Polaków.
A tak by the way, czy wy nie
potraficie zlikwidować bezrobocia u siebie w kraju, a musicie rzucać wszystko i
wyjeżdżać Bóg wie gdzie?
Westchnąłem. Ile razy będę musiał
jeszcze odpowiadać na to pytanie i tłumaczyć Europejczykom, że Polacy są
dzielni w czasie wojny, ale beznadziejni w czasie pokoju…?
- Jakby ci to powiedzieć –
zastanowiłem się na moment – Polacy są wspaniali, mądrzy i skłonni do poświęceń
w imię ideałów i wiary tylko wtedy, kiedy mają bat nad grzbietem i bagnet na
gardle. Ale kiedy mogą stanowić sami o sobie, wtedy najczęściej przegrywają
sami ze sobą.
Pokiwała głową.
- To dość lapidarna, ale bardzo celna
ocena twojego narodu.
- Ale tak właśnie jest.
- I dlatego wyjechałeś z Polski?
- Dokładnie tak, poza tym nie
potrafię żyć w tak silnie sklechizowanym kraju.
- W jakim? – zapytała z bezbrzeżnym
zdumieniem.
- Sklechizowanym. Opanowanym przez
klechów.
- Aha, rozumiem. I nie dziwię ci się.
Z takimi poglądami nie masz tam nic do roboty…
Odprowadziła mnie do samochodu, a
potem wróciła pomiędzy wydmy. Nazajutrz spotkałem ją znowu. Wyszła z morza,
jakby znikąd, usiadła obok mnie i gadaliśmy o wszystkim i o niczym.
Spodziewałem się jakichś pytań dotyczących mojej pracy, jakichś zakamuflowanych
aluzji czy innych prób sondowania mnie przed zwerbowaniem mnie do tajnej
współpracy, ale nie było niczego takiego. Wreszcie nie wytrzymałem z ciekawości
i zadałem jej pytanie:
- Gdzie ty właściwie mieszkasz?
- A co masz na myśli? – odpowiedziała
z zagadkowym uśmieszkiem.
- No, gdzie twój dom, praca, rodzina
i tak dalej…
- Tam – rzekła i ruchem głowy
wskazała na morze.
- Co oznacza tam? – zapytałem – za
morzem? Jesteś Angielką? Szkotką? Irlandką? Islandką?
Roześmiała się.
- Nie uwierzysz jak ci powiem –
odparła.
- Dunką? – ciągnąłem dalej – Niemką?
- Nie. Ale to co ci powiem zawierzam
twojej uczciwości i dyskrecji.
Poczułem jak unoszą się moje brwi.
- To aż taki sekret?
- Aż taki – odpowiedziała poważnie i
w zieleni jej oczu nie było cienia wesołości czy przekory.
Zastanowiłem się na moment.
- OK., cóż to za sekret?
Rozejrzała się dyskretnie na boki. W
zasięgu wzroku nie było nikogo, tylko gdzieś w oddali jacyś wędkarze biczowali
żyłkami sine fale.
- Wierzysz w istnienie poza ludźmi
rozumnych ras na naszej planecie?
Pytanie było tak nieoczekiwane, że
poczułem całkowity zwis kopary. Taki na full ahead.
- Zaraz, zaraz – odpowiedziałem
niepewnym głosem – chcesz powiedzieć, że ty…
Skinęła głową.
- Jestem Syreną. Janta to imię
wywodzące się od słowiańskiego jantaru. W Rosji nazywają nas Rusałkami. W
krajach anglosaskich Morskimi Pannami – Mermaids.
Pokręciłem głową.
- Nu, ja sowsiem nie uwierien –
powiedziałem po rosyjsku. – Wy nie Rusałka i nie morskaja diewa… Zatiem ukażcie
wy mnie wasz rybij chwost.
- Nie musisz wierzyć, ale właśnie tak
jest – odpowiedziała po polsku i roześmiała się. – A tak à propos, kto cię
uczył rosyjskiego?
- Dziadek, a co?
- Masz czystą wymowę, bez nalotów z
ikaniem i akaniem. Literacki.
Mówiła czysto, bez akcentu. Ale nie
dowodziło to niczego. Języków można się nauczyć…
- No dobrze, a możesz pokazać mi
jakiś bezpośredni dowód? – zapytałem po polsku i byłem szalenie ciekawy, czy
zrozumie.
- Jeżeli przez bezpośredni dowód
rozumiesz rybi ogon, to oczywiście tak. Chodź ze mną – rzekła i podniosła się z
kocyka, na którym siedzieliśmy. – Uwierzysz wreszcie, jak ci pokażę?
Jej polszczyzna była bez zarzutu.
- No chodź – podała mi rękę.
Wstałem i ująłem jej dłoń. Była
ciepła, delikatna, kobieca. Normalna.
A jednak.
Weszliśmy po pierś w wodę, która była
zimna jak to o tej porze roku. Janta ujęła mnie ramieniem za szyję i podniosła
nogi tak, bym mógł ją ująć pod kolanami.
- Patrz teraz! – powiedziała.
I na moich oczach doszło do
przemiany. Jej pokryte gładką i opaloną skórą nogi pokryły się mniej więcej do
pasa drobną, srebrzystą łuską. Zamiast stóp pojawiła się szeroka, niebieskawa
płetwa w kształcie półksiężyca. Nie była pionowa jak u ryb, ale pozioma jak u
delfinów. Z jej ciała zsunęły się gdzieś niebieskie majteczki i staniczek, a
mój wzrok wyłuskał ładne, kształtne i jędrne piersi. Poczułem się głupio.
Janta machnęła ogonem i stanęła z
powrotem obok mnie. Powoli włożyła swe bikini.
- Jak ty to… - wybełkotałem z lekka
oszołomiony.
Oczy Janty zaśmiały się. Ujęła mnie
za szyję i pocałowała w usta.
- Teraz mi wierzysz? – zapytała.
- Wierzę, bo widziałem i dotykałem –
odrzekłem kłapiąc zębami.
Rzuciła mi rozbawione spojrzenie.
- Jasne – rzekła lekko – wychodzimy,
bo się przeziębisz. Ty też zmieniłeś kolor, na sino – blady.
Faktycznie, telepało mną potwornie.
Woda musiała mieć jakieś dziesięć – dwanaście stopni i nie więcej. Drętwiejąc z zimna wyszedłem na plażę. Janta
szła za mną krok w krok, następnie wzięła ręcznik i zaczęła mnie intensywnie
wycierać. Sama wyschła błyskawicznie.
- Przyspieszasz przemianę materii i
rozgrzewasz organizm? – zapytałem domyślnie.
- Przystosowanie ewolucyjne –
odrzekła – to się samo robi, bez udziału mojej świadomości. Mechanizm obronny,
jak wolisz.
Skinąłem głową. Przynajmniej to
rozumiałem.
I naraz zdałem sobie sprawę, że
przeszedłem jakąś inicjację i wszedłem w inny, zupełnie nieznany mi wymiar
rzeczywistości.
- Tak właśnie jest – usłyszałem jej
głos – to była inicjacja.
- Jak to inicjacja? – zapytałem – do
czego? Czekaj, ty czytasz mi w myślach?
- Czytałeś chyba „Married to a
Mermaid” Lloyda? Coś takiego było i nadal jest możliwe. A co do czytania w
myślach, to bardziej je wyczuwam, niż czytam
Poszperałem w pamięci. I
przypomniałem sobie.
- Owszem, pamiętam, było coś takiego.
Ale co to znaczy?
- No tylko to, że jesteś moim
narzeczonym – odpowiedziała. – W końcu nie rozbieram się przed byle kim i nie
oddam się byle komu, tylko tobie.
Szczęka znów walnęła o piasek.
- E… czym? Kim?
- Moim narzeczonym – odpowiedziała
spokojnie – ja cię wybrałam i nie sądzę, byś miał się długo nad tym
zastanawiać.
Usiadłem na kocyku. To było
delikatnie mówiąc bardzo nieoczekiwane. Dwa dni znajomości i coś takiego!
Janta pochyliła się nade mną i
pocałowała mnie znowu w usta. Jej wargi były ciepłe i wilgotne. Normalne, jak u
normalnej kobiety.
- Prześpij się z tym. I do jutra. Mam
nadzieję, że chcesz się ze mną spotkać jeszcze raz – szepnęła mi w ucho i
powoli oddaliła się w stronę morza.
Oddalała się coraz bardziej znikając
w falach, aż wreszcie kolejna fala zakryła ją i Janta znikła z mojego świata. A
ja zostałem na ciepłym piaseczku z mętlikiem w głowie. Resztę dnia spędziłem na
wielkanocnym festynie w miasteczku i próbowałem się bawić wraz z miejscowymi i
turystami, ale myślami byłem przy Jancie i jej dziwnej propozycji.
- Wspominasz? – usłyszałem jej głos.
Wróciłem do rzeczywistości. Janta w
mojej kraciastej flanelowej koszuli i kolorowych bermudach wyglądała jak
półtora nieszczęścia. Jej spojrzenie też było niewesołe.
- Ano wspominam – odparłem. – Wtedy
już się nie pojawiłaś, więc sądzę, że się rozmyśliłaś. Krótko mówiąc wystawiłaś
mnie.
Pokręciła głową.
- To nie tak. Stało się coś, co mi
przeszkodziło i nie mogłam się z tobą spotkać, choć bardzo chciałam.
Uniosłem brwi.
- Co się stało, co to było?
Teraz ona się zdumiała.
- Nie pamiętasz? Katastrofa w Kanale
La Manche!
No tak, zapomniałem. Nazajutrz w
Kanale La Manche, na wysokości Bouglone eksplodował potężny tankowiec „Europe
Exxon Express” z pół milionem ton ropy na pokładzie. „3E” albo „EEE” – jak go
nazywano – zderzył się z promem do Dover i dosłownie wyleciał w powietrze.
Zginęło wtedy ponad sto pięćdziesiąt osób na promie i dwadzieścia cztery na
tankowcu. Część nie spalonej ropy poszła w morze. Plama miała wielkość co
najmniej dwustu kilometrów kwadratowych. Media okrzyknęły tą katastrofę mianem
„krwawej Wielkanocy”, a tankowce musiały od tego dnia opływać Wyspy Brytyjskie
od zachodu…
- Faktycznie – mruknąłem –
zapomniałem o tym. Ale nie o tym chcesz ze mną rozmawiać?
Pokręciła głową.
- A zatem słucham – powiedziałem
nalewając jej do szklaneczki Jackie Danielsa na dwa palce i wrzucając kilka
kostek lodu. Janta ujęła szklankę i łyknęła nieco bursztynowego płynu.
Odkaszlnęła.
A ja zamieniłem się w słuch.
CDN.