6
grudnia, godzina 02:00 EST
Ochłonąłem. Janta objęła mnie i tak
przytuleni do siebie staliśmy jak dwie płaczące matki nad usranym dzieckiem.
Byliśmy znowu w mojej kabinie i straszna rzeczywistość powoli dochodziła do
mnie. Ktoś wykorzystał nasze przewozy do swoich niecnych celów. Komuś znowu
marzyły się wojny i rewolucje. Ktoś znów chciał rzucić żagiew wojny na jako
tako stabilny świat.
- Czym jest to cholerne działo? –
zapytałem.
Uśmiechnęła się.
- Rel’sotron?
O, to jest bardzo wyrafinowana technika. Mówiąc krótko solenoidy, przez które
przepuszcza się prąd są w stanie wyrzucić kawałki metalu ze swego wnętrza.
Chwytasz zasadę?
- Jasne, że tak.
- No właśnie. Teraz taki solenoid
działa jak armata wyrzucająca pociski z prędkością około 7 Ma, czyli ponad dwa
kilometry na sekundę w atmosferze! A który jest schładzany helem do temperatury
zaledwie jednego czy dwóch kelwinów, to może wyrzucać pociski z prędkością
ponad 12 km/s. A jak wiesz tyle wynosi Druga Prędkość Kosmiczna… Rozumiesz?
Można zestrzelić KAŻDY pojazd orbitalny! To nie jest mityczny Wielki Babilon. Coś takiego istnieje
naprawdę i… jest na tym statku.
Usiedliśmy na koi. Odeszła mnie
wszelka senność. Zrobiłem szatana i rozlałem go do filiżanek.
- Kto do cholery, chce się bawić w
wojenkę? – zapytałem.
- Nie wiesz? – zapytała z lekkim
zdumieniem – cały świat o tym bębni.
- Nie słucham radia i nie oglądam TV
– mruknąłem – kto?
- Generałowie Hector Zargoza, Alonso
Esteranda i Santiago Dourano z Costaricany. Trzech skrajnie prawicowych
generałów obaliło rząd prezydenta Adolfosa Diaza. Pucz był doskonale
przygotowany. Służby specjalne Diaza, a także Panamy i Hondurasu niczego się
nie spodziewały, ani niczego nie podejrzewały. Armia wypowiedziała
posłuszeństwo prezydentowi, a potem ruszyła na Nounas. Diaz w ostatniej chwili
uciekł do Belize, a po dwudziestu czterech godzinach wszelka opozycja i opór
został zlikwidowany. Zargoza po prostu kazał rozwalić każdego, kto mu się
sprzeciwił. W Nounas ponoć doszło do masakry, ale to wiadomo tylko z drugiej i
trzeciej ręki, bo granice zostały zaryglowane, a dziennikarze wydaleni w
ekspresowym tempie. Łącza internetowe i wszelkie inne zostały albo przerwane,
albo zablokowane. Zargoza postanowił przeciwstawić się wszelkiej interwencji, a
w szczególności amerykańskiej i dlatego potrzebne mu są te bomby i działo magnetyczne…
Położyła się na koi. Musiała być
zmęczona.
- Zaraz – powiedziałem trzeźwo –
skoro na wszystko jest taki knebel i czapa, to skąd masz te informacje?
- Wasze służby ich nie mają, ale
nasze tak – odparła. – I powiem ci więcej. Za tym wszystkim stoi ktoś inny.
Uniosłem brwi. Jeżeli Syreny miały u
nas swe służby, to działały one o wiele sprawniej od naszych… Zaczynam się bać
– pomyślałem.
- Kto? Chiny, Korea Północna? Może
Kuba?
Znów pokręciła głową.
- Nie, żadne z nich. To nie ten
odcień łajdactwa. Bardziej przypomina to Hitlera i jego cholerne urojenia, niż
Castro czy Kima…
- A zatem?
- Twierdza Andyjska – odparła. –
Dlatego Amerykanie zajęli się tą sprawą. Nie chcą mieć pod bokiem jakiegoś
Führera, który, jak widzisz, już sobie znalazł źródełko dostaw broni…
- … z Francji – dokończyłem niemal
szeptem – wierzyć się nie chce…
- Nie z Francji, ale z Kanady. Wiesz,
co to jest AQL?
- Nie.
- Armia Wyzwolenia Quebeku. Banda
świrów marzących o oderwaniu Quebeku od Kanady i przyłączenia go do Francji. Ma
więcej zwolenników we Francji niż w Kanadzie, więc teraz rozumiesz ten
francuski ślad. Oni załatwili im te głowice, działo i statek. A teraz słuchaj:
nie wolno nam dopuścić do tego, by te fanty wpadły w ręce tych zbrodniarzy z
Costaricany!
Zacząłem wreszcie myśleć, bo kofeina
zaktywizowała moje szare komórki.
- Raczej ich mocodawców z Festung Anden – odparłem. – Co
moglibyśmy zrobić? Zatopić tą łajbę z ładunkiem, odpada. Przekazać ją
Amerykanom?
- Owszem, pod warunkiem, że nikt z
Galveston nie będzie na usługach TAMTYCH, a wszystko wskazuje na to, że jest.
- Przekazać Brytyjczykom? –
zastanowiłem się – mamy dwa dni drogi do Nassau na Bahamach.
Zastanowiła się.
- To by się dało zrobić, pod
warunkiem, że załoga nie będzie ci przeszkadzała – rzekła w zamyśleniu.
- Przechodzimy pomiędzy Eleutherą a
Gran Abaco idąc wprost na New Providence, więc postaram się wpakować naszą
łajbę na rafy gdzieś na północ od Eleuthery. Mielizn i raf tam dostatek, więc
może się udać. Ale to nie wszystko. Trzeba nadać rozgłos temu, co mamy na
pokładzie. Ja nie mam kontaktów z mediami czy Greenpeace, więc może ty…
Skinęła głową.
- Tym się zajmie mój znajomy z
Bermudów. Profesor Milczarek. Nie wiem, czy to nazwisko czy pseudonim, ale on
jest jedynym, który może pomóc w takiej sytuacji. Aha, i jeszcze jedno. Wasz
statek jest śledzony przez jakiś inny, który płynie za wami. To jest
zakamuflowana jednostka pełnomorska, która jest uzbrojona. Taki Q-ship. Na razie was zgubili, ale
możecie mieć kłopoty, kiedy was odnajdą, a tak się stanie.
- Masz jakąś wizję przyszłości? –
zapytałem.
- Nie, ale oni mają bardzo mocny i
bardzo precyzyjny radar… - uśmiechnęła się.
- To ten „Wołgobałt”? Czyli muszę
wpakować naszą krypę na rafy tuż obok wejścia do portu w Port Nassau –
odrzekłem – innego wyjścia po prostu nie ma…
- Dokładnie tak, tych Rosjan z
„Wołgobałta” wymordowano i ciała wyrzucono za burtę zaraz po wyjściu z
Hamilton. Rekiny wtroiły zwłoki i teraz będzie jeszcze jedna legenda więcej o
złych mocach Trójkąta Bermudzkiego…
- No tak, teraz zaczynam rozumieć to,
co tu się dzieje… - mruknąłem.
- A zatem jak działamy dalej? –
zapytała podnosząc się z miejsca.
- Za dwa dni osadzę nasz statek na
Devil’s Reef na podejściu do Port Nassau. To tylko dwie mile od portu. W tym
samym czasie musi ukazać się w mediach komunikat o ładunku, który znajduje się
na burcie, ze szczególnym naciskiem na promieniowanie z niestabilnych głowic N.
Musicie napuścić na nas Greenpeace, prasę, radio i TV, wszystkich kogo tylko
się da. I wrzucić wszystko do Internetu.
- A co z „Wołgobałtem” i piratami na
jego pokładzie? – zapytała.
Uśmiechnąłem się.
- To zostawmy Kompanii Szarego Komina[1],
w końcu piraci to ich działka…
6
grudnia, godzina 12:00 EST
Objąłem wachtę i tkwiłem teraz na
mostku. Głowa nieco bolała mnie po nieprzespanej nocy, ale to było najmniejsze
zmartwienie.
O trzeciej w nocy zszedłem z Jantą na
rufę, skąd skoczyła do jeszcze rozkołysanego oceanu. Na pożegnanie zrobiła
stójkę w wodzie i pomachała mi ogonem. Odprowadziłem ją wzrokiem i poszedłem
wykorzystać pozostałe cztery godziny wypoczynku. Przez ostatnią dobę zrobiliśmy
zaledwie pięćdziesiąt mil w kierunku Bahamów i trzeba było nadgonić opóźnienie.
Kazałem maszynie dać „pół naprzód” i nasza prędkość podskoczyła do jedenastu
węzłów. Łajba mogłaby wycisnąć nawet osiemnaście, ale przy flaucie. Teraz nie
było szans, by osiągnąć więcej, bo oceanem kołysała jeszcze szóstka. Ale im
było dalej na południe, tym lepiej i kołysanie było mniej męczące. Załoga
zabrała się za zwyczajną, rutynową robotę. W sumie wszystko wracało do normy.
Komunikat meteo z Nassau też nie
zwiastował niczego groźnego. Huragan szalał teraz gdzieś w okolicy Waszyngtonu,
zaś tutaj z każdą chwilą niebo było coraz bardziej pogodne, aż wreszcie
rozbłysło słońce. Na radarze znikły widma fal i znowu widać było wyraźnie ostre
echa statków idących na akwenie Trójkąta, do którego południowego-zachodniego
boku zbliżaliśmy się z każdym obrotem śruby. Za nami widoczne było echo „Wołgobałta”,
który szedł za nami trop w trop.
CDN.
CDN.