12
grudnia, godzina 04:50 AST
Wychodzimy z Tampa. Wraz z nami duży
patrolowiec typu Hamilton uzbrojony jak lekki krążownik – automatyczne działo
kalibru 127 mm, działka przeciwlotnicze, torpedy i pociski rakietowe zdolne
rozwalić wszystko, co nam stanie na drodze.
Także i nas, w razie czego – tłucze
mi się w głowie bezsensowna myśl.
Chociaż po tym, co przeszliśmy
wszystko było możliwe… Stary położył statek na kursie i idziemy pół naprzód w
stronę Cieśniny Florydzkiej.
Za tydzień będziemy już po drugiej
stronie Atlantyku – myślę i cieszę się na myśl o Świętach na lądzie. – Może
pojadę do Szwajcarii na narty? Albo do Zakopanego? Choć tam jest coraz drożej,
a poziom usług jak zawsze, to znaczy mierny…
13
grudnia, godzina 23:00 EST
Leżę na koi. I usiłuję zasnąć. Mamy
za sobą Bahamy i powoli oddalamy się w cichnącym sztormie od kontynentu
amerykańskiego. Liczę barany, przepowiadam sobie tabliczkę mnożenia, ale sen
nie przychodzi. Coś mnie niepokoi. Odnoszę wrażenie, że zapomniałem o czymś
niezmiernie ważnym, albo może wkrótce stanie się coś niezmiernie ważnego…
Cholerny stan wewnętrznego niepokoju.
Mało powiedziane – to jest strach. Strach przed niewiadomym? Zastanawiam się,
czy mówi mi to intuicja czy rozum. Nie wytrzymuję – wstaję i ubieram się, a
potem niemal biegiem udaję się na mostek.
Na zegarku jest jedenasta w nocy,
omiatam spojrzeniem ekran radiolokatora – jest ustawiony na zasięg dwunastu mil
i pusty. Nie ma żadnego większego echa poza cieniami fal…
- Co się dzieje panie pierwszy? –
pyta zaniepokojony Jim Archer, najmłodszy członek naszej załogi.
- Gdzie jesteśmy? – odpowiadam nie
udzielając mu odpowiedzi. Mój niepokój udziela się i jemu…
- 27°27’47”,47 północ i 070°07’42”,30
zachód – odpowiada, a ja widzę jak jego twarz blednie. – Rany boskie, panie
pierwszy, jesteśmy…
- … w samym środku Trójkąta
Bermudzkiego – kończę za niego. – Boisz się?
Jim przełyka ślinę, a ja biorę się w
garść.
- Tyle siódemek, to nie powinno nam
się stać niczego złego – mówię kojąco.
- Nie wierzę w zabobony – Jim także
oddycha z ulgą.
- Ja też nie, ale strzeżonego Pan Bóg
strzeże – przekładam mu na angielski polskie powiedzonko – to tak jak u was:
ostrzeżony – uzbrojony!
Śmiejemy się patrząc w mroki
atlantyckiej nocy.
13
grudnia, godzina 23:59 EST
- To co, jest za minutę północ – Jim przeciągnął
się jak zadowolony kociak – niech pan idzie spać panie pierwszy. Jutro będzie
ciężki dzień, bo coś mi się widzi, że ten sztorm nas nie opuści, a Wyż Azorski
go chyba zatrzyma na tych wodach…
- E, nie – odpowiadam – Azory za
daleko, a ten sztorm pójdzie zwykłym torem: na Islandię, a potem odwinie się na
wschód i południowy-wschód i pójdzie na Europę Środkową. Za dwa tygodnie będzie
tam odwilż.
- I nie pojeździ pan na nartach…
- Ano nie – wzruszam ramionami – może
pójdę na wspinaczkę?
Spojrzałem na zegarek, na moim
binarnym czytniku wyskoczyła dwunastka. Była dokładnie północ. To co stało się
później przypominało jakiś koszmar połączony z horrorem.
Najpierw poczuliśmy gwałtowny
wstrząs, jakby statek uderzył w jakąś przeszkodę. Ale do dna mieliśmy ponad
cztery kilometry, a do najbliższego lądu setki mil… Potem zgasło światło i
jednocześnie usłyszeliśmy głuchy huk.
- Ładownia! – usłyszałem głos Jima –
panie pierwszy!
Skoczyłem do okna i zdrętwiałem z
przerażenia.
Ładownia przypominała wejście do Piekła
albo co najmniej krater wulkanu. Jej pokrywa była wyrwana i przewieszała się
przez reling. Z wnętrza bił żar białych płomieni. Musiało tam być z tysiąc
stopni, jak nie więcej. nie wiem, co to było, ale gaszenie tego wodą mijało się
z celem. Poza tym promieniowanie… „Pastylek” z tlenku uranu w cyrkonowej
obudowie nie zagasi się wodą, bo każda próba gaszenia tylko wznieca pożar i
zwiększa możliwość wybuchu chemicznego mieszaniny piorunującej wodoru z tlenem
z atmosfery… .
- Alarm „opuścić statek” – wydałem
polecenie i wdusiłem przycisk syreny alarmowej. Na szczęście miała niezależne
zasilanie i we wszystkich pomieszczeniach rozległo się jodłowanie jej sygnałów.
W chwilę potem poczuliśmy kolejny
wstrząs i wyleciała w powietrze pokrywa ładowni numer dwa, z której świecą
strzeliły w niebo jaskrawe płomienie. Pomyślałem, że tak musiały wyglądać
płonące tankowce z arktycznych konwojów, kiedy trafiały w nie niemieckie
torpedy…
Usłyszałem kolejny huk i zewsząd
posypało się szkło. Poczułem potężne uderzenie w ciemię i zapadłem w
bezgraniczną czerń…
CDN.