Powered By Blogger

piątek, 20 marca 2015

Gdzieś w środku Trójkąta (13)



12 grudnia, godzina 04:50 AST

Wychodzimy z Tampa. Wraz z nami duży patrolowiec typu Hamilton uzbrojony jak lekki krążownik – automatyczne działo kalibru 127 mm, działka przeciwlotnicze, torpedy i pociski rakietowe zdolne rozwalić wszystko, co nam stanie na drodze.

Także i nas, w razie czego – tłucze mi się w głowie bezsensowna myśl.

Chociaż po tym, co przeszliśmy wszystko było możliwe… Stary położył statek na kursie i idziemy pół naprzód w stronę Cieśniny Florydzkiej.
Za tydzień będziemy już po drugiej stronie Atlantyku – myślę i cieszę się na myśl o Świętach na lądzie. – Może pojadę do Szwajcarii na narty? Albo do Zakopanego? Choć tam jest coraz drożej, a poziom usług jak zawsze, to znaczy mierny…


13 grudnia, godzina 23:00 EST


Leżę na koi. I usiłuję zasnąć. Mamy za sobą Bahamy i powoli oddalamy się w cichnącym sztormie od kontynentu amerykańskiego. Liczę barany, przepowiadam sobie tabliczkę mnożenia, ale sen nie przychodzi. Coś mnie niepokoi. Odnoszę wrażenie, że zapomniałem o czymś niezmiernie ważnym, albo może wkrótce stanie się coś niezmiernie ważnego…

Cholerny stan wewnętrznego niepokoju. Mało powiedziane – to jest strach. Strach przed niewiadomym? Zastanawiam się, czy mówi mi to intuicja czy rozum. Nie wytrzymuję – wstaję i ubieram się, a potem niemal biegiem udaję się na mostek.

Na zegarku jest jedenasta w nocy, omiatam spojrzeniem ekran radiolokatora – jest ustawiony na zasięg dwunastu mil i pusty. Nie ma żadnego większego echa poza cieniami fal…
- Co się dzieje panie pierwszy? – pyta zaniepokojony Jim Archer, najmłodszy członek naszej załogi.
- Gdzie jesteśmy? – odpowiadam nie udzielając mu odpowiedzi. Mój niepokój udziela się i jemu…
- 27°27’47”,47 północ i 070°07’42”,30 zachód – odpowiada, a ja widzę jak jego twarz blednie. – Rany boskie, panie pierwszy, jesteśmy…
- … w samym środku Trójkąta Bermudzkiego – kończę za niego. – Boisz się?
Jim przełyka ślinę, a ja biorę się w garść.
- Tyle siódemek, to nie powinno nam się stać niczego złego – mówię kojąco.
- Nie wierzę w zabobony – Jim także oddycha z ulgą.
- Ja też nie, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże – przekładam mu na angielski polskie powiedzonko – to tak jak u was: ostrzeżony – uzbrojony!
Śmiejemy się patrząc w mroki atlantyckiej nocy.


13 grudnia, godzina 23:59 EST


- To co, jest za minutę północ – Jim przeciągnął się jak zadowolony kociak – niech pan idzie spać panie pierwszy. Jutro będzie ciężki dzień, bo coś mi się widzi, że ten sztorm nas nie opuści, a Wyż Azorski go chyba zatrzyma na tych wodach…
- E, nie – odpowiadam – Azory za daleko, a ten sztorm pójdzie zwykłym torem: na Islandię, a potem odwinie się na wschód i południowy-wschód i pójdzie na Europę Środkową. Za dwa tygodnie będzie tam odwilż.
- I nie pojeździ pan na nartach…
- Ano nie – wzruszam ramionami – może pójdę na wspinaczkę?
Spojrzałem na zegarek, na moim binarnym czytniku wyskoczyła dwunastka. Była dokładnie północ. To co stało się później przypominało jakiś koszmar połączony z horrorem.

Najpierw poczuliśmy gwałtowny wstrząs, jakby statek uderzył w jakąś przeszkodę. Ale do dna mieliśmy ponad cztery kilometry, a do najbliższego lądu setki mil… Potem zgasło światło i jednocześnie usłyszeliśmy głuchy huk.
- Ładownia! – usłyszałem głos Jima – panie pierwszy!
Skoczyłem do okna i zdrętwiałem z przerażenia.
Ładownia przypominała wejście do Piekła albo co najmniej krater wulkanu. Jej pokrywa była wyrwana i przewieszała się przez reling. Z wnętrza bił żar białych płomieni. Musiało tam być z tysiąc stopni, jak nie więcej. nie wiem, co to było, ale gaszenie tego wodą mijało się z celem. Poza tym promieniowanie… „Pastylek” z tlenku uranu w cyrkonowej obudowie nie zagasi się wodą, bo każda próba gaszenia tylko wznieca pożar i zwiększa możliwość wybuchu chemicznego mieszaniny piorunującej wodoru z tlenem z atmosfery… .

- Alarm „opuścić statek” – wydałem polecenie i wdusiłem przycisk syreny alarmowej. Na szczęście miała niezależne zasilanie i we wszystkich pomieszczeniach rozległo się jodłowanie jej sygnałów.

W chwilę potem poczuliśmy kolejny wstrząs i wyleciała w powietrze pokrywa ładowni numer dwa, z której świecą strzeliły w niebo jaskrawe płomienie. Pomyślałem, że tak musiały wyglądać płonące tankowce z arktycznych konwojów, kiedy trafiały w nie niemieckie torpedy…


Usłyszałem kolejny huk i zewsząd posypało się szkło. Poczułem potężne uderzenie w ciemię i zapadłem w bezgraniczną czerń… 

CDN.