8
grudnia, godzina 16:45 EST
Na południowo zachodnim horyzoncie
pojawił się wreszcie nieco tylko ciemniejszy pasek lądu. Niemal jednocześnie na
ekranie lokatora GPS wyskoczył napis: Northern Eleuthera.
- Nareszcie – usłyszałem za sobą głos
Starego – nawet trochę wyrobiliśmy się w czasie.
- Obawiałem się, że się bardziej
spóźnimy, ale jak widać… - odrzekłem patrząc na ekran radaru, na którym
wyraźnie rysowały się kontury Eleuthery, a właściwie jej dwóch wysepek u
północnego brzegu: Harour i Russel Island. Poza tym na północnym zachodzie
majaczyły niewyraźne jeszcze kontury Wielkiej Abaco.
- Może pójdźmy bardziej na północ,
tam jest głębiej – odezwałem się znowu -
ponad trzy kilometry. Przecież to Wielki Kanion Bahamski…
- Owszem, ale musimy nadgonić jeszcze
jakieś pół dnia, panie pierwszy – kapitan Mehner spojrzał przez lornetę w
kierunku brzegu.
To mi odpowiadało. Na tle brzegu
byliśmy mniej widoczni, a nasi przyjaciele z „Wołgobałta” mogli nas łatwo zgubić
nawet na radiolokatorze.
- Co pan myśli o tym statku? – Stary
odezwał się znienacka. – Idzie za nami niemal trop w trop. Teraz ma do nas
tylko dwie mile…
- Może po prostu robimy im za pilota?
– poddałem mu pierwszą lepszą myśl jaka mi przyszła do głowy.
- Nein,
idą za nami przez cały czas od Bermudów – kapitan pokręcił głową – nie podoba
mi się to, panie pierwszy.
- Ale zniknęli na czas przejścia
tego… tej…
- Wiem, czytałem pański wpis –
mruknął. – Lokalna burza, khe, khe, ładnie to pan nazwał!
Skwitowałem to milczeniem, które
trwało parę sekund.
- A oni – skinąłem głową w stronę
rufy. – Piraci?
- Żeby tylko… - mruknął – na pańskim
miejscu zacząłbym się modlić, żeby to byli tylko piraci…
- To aż tak? – mruknąłem unosząc
brew. – Nie przesadza pan, kapitanie?
Pokręcił głową i wypuścił wonną
chmurę dymu.
- Widzi pan, Ruscy pływają na Kubę i
do Wenezueli, ale południowymi trasami, omijając Bahamy i Keysy od południa, do
Santiago de Cuba i Manzanillo. Nie zapuszczają się tutaj. A oni jak pan widzi…
- Faktycznie, to mi się też nie
podoba… - mruknąłem. – Czyli pójdziemy kryjąc
się przy brzegu?
- Ja,
natürlich – kapitan zaczął znowu obserwować morze. – Niech pan zobaczy na
nasz ładunek, OK.?
- Aye-aye,
Captain – powiedziałem i zszedłem z mostka.
Szybko pokonałem zejściówkę i
znalazłem się przed włazem do ładowni numer jeden. Wprowadziłem szyfr i zamek
odskoczył. Wszedłem do środka i sięgnąłem do włącznika światła. Pstryknąłem nim
i ładownię zalało ostre światło.
- Ochżesztykurwatwojamać! - wyrwało
mi się po polsku.
Pojemniki z głowicami leżały
porozrzucane po całym pokładzie. Stalówki popękały, a parciane pasy przetarły
się od ruchu statku spowodowanego wysoką falą. Ale nie to było najważniejsze.
Jeden z pojemników pękł i ze środka wysunął się stożkowaty przedmiot z
rosyjskimi oznaczeniami. Zdrętwiałem. Janta miała rację, to były głowice
neutronowe, ale nie francuskie tylko rosyjskie!
Naraz kilka faktów połączyło się w
przerażającą całość…
Podniosłem słuchawkę telefonu.
- Panie kapitanie, mamy tu poważny
problem – powiedziałem spokojnym głosem – czy mógłby pan przyjść na dół?
Przez moment panowało milczenie.
- My też tutaj mamy problem – Mehner
wycedził to do mikrofonu – to niech pan tu przyjdzie.
Powiedział to spokojnie, ale takim
tonem, że ciarki przeze mnie przeszły. Zrobiłem jeszcze pomiar radioaktywności,
na szczęście nie przekraczała normy, tylko trójka promieniowała jak zwykle.
Wyszedłem z ładowni i biorąc po dwa
stopnie pognałem do góry. Wpadłem na mostek i przypadłem do kapitana.
- Jestem – wydyszałem – co się
dzieje?
- Niech pan spojrzy – powiedział
podając mi lornetę i skinieniem głowy wskazał mi w kierunku rufy. – Nasi
przyjaciele mają gości.
- I to wprost z nieba – stwierdził
Loic Breitone stojący przy sterze.
W polu widzenia lornety zobaczyłem
jak „Wołgobałt” stanął w dryfie, a nad nim uwijają się trzy duże helikoptery,
ciemne i bez jakichkolwiek oznaczeń. Helikoptery stały w zwisie, a z nich na
pokład zjeżdżały na linach malutkie sylwetki…
- Wygląda na atak komandosów z SAS
czy SEAL – mruknąłem.
- Nie wygląda, bo to JEST atak
komandosów – stwierdził kapitan – i co najgorsze zamierzają i nam złożyć
wizytę.
Faktycznie, jeden z helikopterów
ruszył w naszym kierunku i szybko zbliżał się do naszego statku. Patrzyliśmy na
niego i…
- Scheisse
– Mehner wysyczał to przez zaciśnięte zęby – to ruski szturmowy „Mi-8” albo
„Mi-10” w wersji morskiej. To Kubańczycy, Wenezuelczycy…
- …albo Rosjanie – dokończyłem za
niego.
Helikopter zawisł nad nami i po linie
szybko zjechało trzech uzbrojonych ludzi. Spojrzałem na ich broń – były to
pistolety maszynowe AKS-74U o kalibrze 5,45 mm.
- Jednak Rosjanie – pomyślałem z
satysfakcją.
Coś jeszcze zwróciło moją uwagę –
wiszący helikopter był bardzo cichy, niemal nie słyszało się pracy jego
silników, a przecież powinien hałasować jak wszyscy diabli… Najwidoczniej
Rosjanie wynaleźli jakiś sposób wyciszania pracy silników niemal do minimum.
Tymczasem trzej komandosi wpadli na
mostek i dwóch z nich od razu wzięło nas na muszkę. Trzeci ku naszemu zdumieniu
podszedł do Starego i elegancko zasalutował.
Tego się nie spodziewaliśmy.
- Jestem kapitan drugiej rangi
Siergiej Porszniew z Marynarki Wojennej Federacji Rosyjskiej – powiedział
bezbłędną angielszczyzną – i żądam wydania rzeczy, które macie w waszych
ładowniach. Należą one do Federacji Rosyjskiej i są własnością naszego rządu.
Zostały nam skradzione, a Matuszka
Rossija nie lubi, kiedy się ją okrada. Nie mówiąc już o tym, że nasz batiuszka Putin był bardzo rozbazylony, kiedy się o tym dowiedział…
Zatkało nas.
- Skąd wiedzieli? – tłukło mi się w
głowie. – Może złapali Jantę?
- Witam na pokładzie komandorze –
powiedział spokojnie Stary. – Możecie opuścić broń, tu nie macie wrogów. A co
do ładunku, to bierzcie go sobie. Aha, bardzo proszę o pokwitowanie, jeżeli nie
sprawi to panu kłopotów.
Porszniew skinął głową.
- Dziękuję – rzekł – mam nadzieję, że
wszystko pójdzie sprawnie. A co do pokwitowania, no cóż, nie wystawiamy. Nie
jestem uprawniony do ich wystawiania, ale skoro pan nalega…
Wyjął z kabury pistolet i dwukrotnie
wypalił w kopułkę kompasu magnetycznego. Dmuchnął w lufę i schował go z
powrotem do futerału.
- Powiecie, że podli Rosjanie was
sterroryzowali i zabrali swoje igruszki –
uśmiechnął się jakoś przepraszająco.
Staliśmy bez ruchu. Od huku
wystrzałów zadzwoniło nam w uszach.
- No dobrze, Wołod’ka bierzemy co nasze i zabieramy się stąd! – powiedział to do
mikrofoniku swojego walkie-talkie i
dwaj jego towarzysze trzymający nas na muszce wyszli z mostka.
Z helikoptera opuszczono sieć, do
której załadowano zawartość pierwszej ładowni. Drugi helikopter, który przyleciał
znad „Wołgobałta” szybko zabrał zawartość drugiej. Po kwadransie zostaliśmy
sami. Nie mogliśmy uwierzyć, że Rosjanie zabrali swe zabawki i wynieśli się nie
robiąc nam krzywdy…
CDN.