9
grudnia, godzina 21:20 EST
Poczułem się, jak marynarze, którzy
odkryli dryfującą „Mary Celeste”. Zrobiło mi się nieswojo. Skradając się
poszedłem na mostek.
- Jest tu ktoś? – rzuciłem pytanie w
ciemność nie licząc na odpowiedź. A jednak w panującej tam ciemności usłyszałem
cichy jęk. Po omacku otworzyłem skrytkę i wyjąłem z niej lampkę
fluorescencyjną. Złamałem plastykową pałeczkę i mostek zalało zimne niebieskawe
światło.
Spojrzałem na pokład. Loic leżał pod
kołem sterowym w kałuży krwi, która w tym upiornym świetle była czarna.
Przypadłem do niego.
- Loic! – krzyknąłem – Co tu się
stało?
Otworzył oczy i spojrzał na mnie.
Chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko szept. Nachyliłem się
nad nim.
- To… oni tu jeszcze wrócą… -
wyszeptał.
- Kto to był?
- Hiszpanie… - wyszeptał i stracił
przytomność.
Przyjrzałem mu się dokładniej. Dostał
dwie kule w brzuch. Stracił mnóstwo krwi… Bredził? Bredził czy nie? Co za
Hiszpanie? – w głowie miałem huragan myśli. – Co tu się stało???
Szybko zdarłem koszulkę i zrobiłem
prowizoryczne szarpie, które wetknąłem w rany. Tyle mogłem zrobić.
- Loic był na mostku – liczyłem – w
maszynie Thor Jurgenson, małomówny Duńczyk, przy trapie stał Fero Vojtaššak.
Nigdzie go nie znalazłem, to mogło oznaczać, że już nie żyje. Napastnicy zabili
go jako pierwszego i ciało wrzucili do wody.
Zbiegłem do maszynowni. Tak jak się
spodziewałem, Thor leżał niemal przepołowiony serią wystrzeloną z bliska, jego
kombinezon nosił ślady osmalin po spalonym prochu. Ktoś rozwalił go niemal z
przystawki. Powoli poszedłem do ładowni. Ku mojemu zdumieniu ładownia numer
jeden była zamknięta. Otworzyłem ją i wszedłem.
W tej chwili poczułem za sobą czyjąś
obecność. Błyskawicznie odwróciłem się i niemal instynktownie zasłoniłem się
ręką przed ciężkim łomem, który omal nie rozwalił mojego czerepu. Odbiłem cios
i złapałem napastnika za rękę. W świetle lampki zobaczyłem przerażoną twarz
Vojtaššaka.
- Uspokój się Ferro – powiedziałem
spokojnym tonem – to ja.
- Panie pierwszy!
- Co tu się stało?
Z nieskładnej opowieści Vojtaššaka
dowiedziałem się, że zaraz po zapadnięciu ciemności do trapu dobiła motorówka
bez jakichkolwiek oznaczeń, z której wysiedli jacyś mówiący po hiszpańsku
ludzie uzbrojeni jak komandosi SEAL. Vojtaššak usiłował ich zatrzymać, ale ktoś
uderzył go znienacka w głowę i stracił przytomność. Ocknął się leżąc u podstawy
trapu u włazu do ładowni, która nie była zamknięta. Wczołgał się do niej i
zamknął właz, a potem czekał na nich z łomem w dłoni.
- Co z Loicem? – zapytał na koniec –
i z Thorem.
- Thor nie żyje, Loic jest ciężko
ranny. Jak dostarczymy go na czas do szpitala, to się wyliże.
- Sakra!
To co robimy panie pierwszy – zakończył pytaniem.
Zastanowiłem się na moment. Sytuacja
była paskudna, ale trzeba było ratować tamtych.
- Weźmiesz Zodiaka. Załadujemy Loica
i dostarczysz go do szpitala w Nassau. Potem odszukasz kapitana i opowiesz mu
wszystko. On będzie wiedział, co robić dalej.
- A pan?
- Zostaję tutaj, ktoś musi pilnować
tej łajby. Idziemy!
Wyszliśmy z ładowni i od razu
udaliśmy się na mostek. Loic wciąż jeszcze żył. Przenieśliśmy go do Zodiaka.
Kazałem mu płynąć i odrzuciłem cumę. Zgodnie z moim zaleceniem odbił na małej
naprzód i dopiero kiedy znalazł się pół mili od naszego statku przyspieszył do
całej i znikł mi z oczu. Zostałem sam.
Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej ci
dwaj byli już bezpieczni.
Poszedłem do maszynowni i uruchomiłem
agregat. Na wszystkich pokładach zabłysło światło. Ciało Jurgensona nakryłem
kawałkiem brezentu, a potem poszedłem do swojej kabiny i otworzyłem skrytkę, w
której znajdował się mój wierny przyjaciel – desert eagle 12,5 mm i sześć magazynków. Przypomniałem sobie pewną
noc w Kosowie, kiedy otoczyli nas Serbowie. Straciłem wtedy czterech kumpli z
drużyny, ale wystrzelałem sobie i reszcie chłopaków drogę odwrotu właśnie tym
pistoletem…
Załadowałem go i zabezpieczyłem.
Byłem gotowy na przyjęcie gości. Miałem tylko nadzieję, że Ferrowi uda się
dowieźć żywego Loica do szpitala i że udało się ostrzec załogę. Miała być do
północy na burcie, a zatem…
10
grudnia, godzina 00:30 EST
Nieproszeni goście zjawili się krótko
po północy. Było ich dziesięciu, cała drużyna facetów uzbrojonych jak
komandosi, ale którzy chyba komandosami nie byli, sądząc po zachowaniu.
Podjechali pod trap na pełnym gazie i zdesantowali się na pokład od razu rozbiegając
się po całym statku. To znaczyło, że są albo tak pewni siebie, że nie sądzili
iż natrafią na opór, albo tak głupi, że poniechali wszelkiej ostrożności. To
stanowiło dla mnie okoliczność nad wyraz pomyślną. W obu przypadkach dawało mi
przewagę własnego boiska. Poczekałem jeszcze minutę, aż się rozejdą po całym
statku. Tłukli się i łomotali tak, że mogłem z łatwością ich zlokalizować…
Zszedłem z górnego pokładu na mostek,
gdzie dwóch oprychów uważnie oglądali kałużę krwi, którą zostawił Loic. Nie bawiłem
się w ceregiele, tylko łupnąłem w czaszkę pomiędzy oczy najpierw temu, który
stał bliżej mnie, a potem wygarnąłem drugiemu, który usiłował poderwać uzi do
biodra. Liczyłem na to, że strzały zwabią następnych i zaczaiłem się przy
wejściówce.
I rzeczywiście, trzech następnych
biegło pod górę szwargocąc coś po hiszpańsku i mierząc we wszystkie kąty ze
swych uzi z długimi tłumikami. Pierwszy z nich zobaczył mnie dosłownie w tej
chwili, kiedy wpakowałem mu plombę w mostek i poprawiłem w łeb. Pryskając mózgiem
i krwią na gródź osunął się na pokład.
- Trzech mniej – pomyślałem.
Pozostali dwaj cofnęli się.
I o to mi chodziło.
Przeskoczyłem przez całą szerokość
korytarza, otworzyłem drzwi i pobiegłem po trapie na rufowy dek, a potem
obiegłem nadbudówkę i zaczaiłem się za winklem mając widok na przedni pokład.
Usłyszałem jak ci z góry coś wrzeszczeli do swych kolegów, którzy wyskoczyli z
otwartej teraz ładowni. I to był ich błąd, bo na tle oświetlonego pokładu
wyglądali jak tarcze na strzelnicy. Czterej biegli do trapu wiodącego na
mostek.
Wycelowałem w ostatniego z nich i
posłałem mu pigułę. Uderzenie półcalowego pocisku jest straszne. W tym
przypadku zatrzymało i rzuciło o pokład dziewięćdziesięciokilowego na oko,
mężczyznę.
- Holá,
amigos! – krzyknąłem i rzuciłem się do ucieczki na rufę.
Dwóch z nich pobiegło w moim
kierunku, a trzeci w stronę drugiego przejścia na rufę, by zajść mnie z drugiej
strony.
- Amatorzy – pomyślałem. – Nawet nie
zadali sobie trudu, by zrobić zwiad.
Tamta droga była zaślepiona stertą
skrzyń po prowiancie. Facet musiałby przez nie przejść, lub zawrócić. Po chwili
usłyszałem stek przekleństw z tamtej strony. Poczułem jak szyderczy uśmiech
wykrzywia mi twarz.
Skoczyłem za kabestan i przykucnąłem
oczekując na ich nadejście. Dwóch bandziorów skradało się celując w każdy
podejrzany cień. Kiedy podeszli na dziesięć kroków gwizdnąłem. Stanęli
rozglądając się na wszystkie strony.
Mój desert eagle grzmotnął dwa razy wysyłając obu prosto do piekła.
Połowę z komanda zabójców miałem z głowy. Wymieniłem magazynek i szybko
wskoczyłem do włazu prowadzącego do kluzy kotwicznej. Teraz zamierzałem
wystrzelać tych, którzy plądrowali w kadłubie. Dwóch było na mostku, trzeci
na pokładzie, a zatem dwóch na pewno
znajdowało się w rufowej części statku, gdzie znajdowała się maszynownia,
magazyny i warsztat chiefa z jego kanciapą.
Usłyszałem nad głową stłumione
klaśnięcia wystrzałów i stukot z jakim pociski uderzały o poszycie pokładu.
To jednak amatorzy… - pomyślałem
znowu. – Zawodowcy nigdy by się tak nie zachowywali. Zawodowcy usiłowaliby mnie
podejść i ustrzelić. Ci zaś zachowywali się jak dzieciaki, którym dano broń do
ręki i kazano się bawić w podchody…
Tym niemniej trzymałem się na baczności.
Amatorzy czy nie, wciąż byli groźni. Atut własnego boiska i element zaskoczenia
chronił mnie tylko częściowo. W dalszym ciągu mieli przewagę liczebną – pięć do
jednego.
Otworzyłem właz na międzypokład i
rzuciłem okiem. Nie było tam nikogo. Wiodła z niego droga do maszynowni, a
stamtąd do ładowni i do zęz. A także do góry, na mostek. Moich przeciwników tam
nie było. Nie słyszałem ich w ogóle, natomiast odgłosy ich kroków dobiegały z
góry. Po chwili usłyszałem, jak uruchamiają kabestan wyciągający łańcuch
kotwiczny. Liczyli na to, że będę w pomieszczeniu kluzy i poruszający się
łańcuch zmiażdży mnie, lub wykurzy z pomieszczenia na zewnątrz – czyli na
pokład. Szybko podbiegłem do trapu i rozejrzałem się błyskawicznie dookoła.
Nikogo w zasięgu wzroku.
Biegnąc najciszej jak tylko mogłem
wydostałem się na wejściówkę do góry i po chwili byłem przy wyjściu na przedni
dek. Mogłem zrobić dwie rzeczy – ukryć się gdzieś w nadbudówce, albo wyskoczyć
na zewnątrz i wdać się w strzelaninę z bandytami. Była jeszcze trzecia
możliwość – wyskoczyć do wachy i wpław przedostać się do Nassau. Tylko że
mógłbym sobie od razu strzelić w łeb. Oni mieli przecież łódź…
- Zaraz… łódź! – zamajaczył mi w
głowie cień pomysłu – a jakby tak wskoczyć, uruchomić i odpłynąć? Tam nie
zostawili żadnego człowieka w swej głupocie… Spróbować warto!
Cichcem wyszedłem z mojego ukrycia i
podszedłem do relingu. Łódź była przy trapie i nikogo w niej nie było. Już
miałem wbiec na trap, kiedy stało się coś dziwnego. Tuż koło trapu pojawił się
jakby pręt wystający pionowo z wody. Po chwili usłyszałem stłumione ufff!… i
przy burcie „Caraibean Pearl” pojawił się czarny, obły kształt, a po sekundzie
otworzył się właz, z którego wypadło kilku rosłych mężczyzn. Czterech z nich
wpadło na trap, pozostali pięli się do relingu. W ich rękach była broń.
- Hands
up! – usłyszałem za sobą. – Freeze!
Położyłem pistolet na pokładzie i
powoli podniosłem ręce.
- Gdzie reszta? – padło pytanie.
- Na rufie. Jest ich pięciu.
- Dawaj
rebiata – usłyszałem w odpowiedzi.
- Rosjanie!? – pomyślałem – cholernie
szybcy i sprawni rosyjscy komandosi. Co oni tu robią?
Usłyszałem za sobą krzyki i serie z
broni maszynowej. Rosjanie nie używali tłumików i ostry jazgot kałasznikowów
niósł się po wodzie. Po razu minutach wrócili kładąc zwłoki zabitych w pokot.
Jeden z Rosjan, najwidoczniej dowódca
podszedł do mnie.
- Ty kto? – zapytał ostro.
Przedstawiłem mu się. Spojrzał na
mnie życzliwiej.
- Musieliśmy ich posprzątać – burknął
– to ci, którzy zabili naszych na „Wołgobałcie” kilka dni temu na Bermudach. A
gdzie wasza załoga?
- Na lądzie. Oni zabili naszego
wachtowego i ciężko zranili drugiego…
Skinął głową, jakby wiedział.
- Ilu ich było?
- Dziesięciu. Pięciu zabiłem sam,
resztę wy…
Spojrzał na mnie z uznaniem.
- Mołodiec…
- mruknął. – Gdzie wojowałeś?
- Byłem w Kosowie, potem w Chorwacji.
Znów skinął głową.
- No dobra, gospodin szturman – rzekł – my się zabieramy i ich też. Musimy ich
zidentyfikować, a co złego to nie my. Oddajcie mu broń – polecił pilnującemu
mnie komandosowi.
- Dziękuję za pomoc – odpowiedziałem
– nie wiem, czy dałbym sobie radę sam.
- Ja
dumaju. Aha, jeszcze jedno. Nas tu nie było, rozumiemy się?
Gwizdnął na palcach i po chwili
Rosjanie zabrali się i rozpłynęli w ciemnościach nocy. Za burtą zabulgotało i midget
wsunął się w ciemne odmęty wodne. Po wizycie zostały tylko plamy krwi i
porozrzucane tu i ówdzie sterty łusek po wystrzelonych nabojach.
Kto ich zawiadomił? Skąd wiedzieli,
że kostarykańczycy tu będą jeszcze raz? – myślałem siedząc na pokładzie. – I
najważniejsze: dlaczego zostawili żywego świadka, czyli mnie? Przecież musieli
się liczyć z tym, że ujawnię przed władzami i mediami, że tutaj byli…
Poszedłem do mojej kabiny i wróciłem
do trapu z butelką Jacka Danielsa. Popijałem i zastanawiałem się nad tym, co
się mnie przydarzyło w ciągu tych dni. I tak bijącego się z myślami i
walczącego z niemal opróżnioną butelczyną zastała mnie załoga, która powróciła
z lądu około trzeciej nad ranem.
CDN.