10
grudnia, godzina 16:00 EST
Obudziłem się z wysuszonym gardłem i
potwornie bolącą głową. Monstrualny kac dawał się we znaki. Półprzytomny z bólu
i ogólnej słabości znalazłem Alka-zeltzer
i wodę mineralną. Wrzuciłem do szklanki dwie tabletki, zalałem mineralką i
rozbełtałem je, a potem wypiłem duszkiem. Po paru minutach poczułem, jak
zawarta w nich kofeina i witamina C zaczyna działać i szalejący pod czaszką
huragan powoli zmniejsza swoją siłę i mogę myśleć w miarę normalnie…
Wstałem, ubrałem się i powlokłem się
na mostek. Starego nie było – może odsypiał hulaszczą noc, a może tłumaczył się
przed władzami portowymi. Na mostku był Frank Bannister.
- Kiepsko pan wygląda, panie pierwszy
– zauważył na mój widok – ale panu się należało po tym wszystkim, co się tutaj
działo.
Potrząsnąłem głową i poprosiłem o
kawę na mostek. Po paru minutach steward przyniósł mi cały dzbanek.
- Jak tu dotarliście? – zapytałem
krzywiąc się na dźwięk własnego głosu.
- Zwyczajnie, naszą łodzią. I co
najciekawsze, na kei stała jakaś dziewuszka i powiedziała, że pan ją przysłał,
bo nie ma łączności ze statkiem i żebyśmy wszyscy czekali na nabrzeżu. Stary
się wściekł, poszedł z awanturą do kapitanatu. W kapitanacie powiedzieli, że
nic nie wiedzą o nas… Normalnie czeski film.
- I co dalej?
- A dalej to Stary wracając zobaczył
Zodiaka i ślady krwi. Zrobił raban na policji portowej i kazał szukać was
wszystkich, bo nie wiedział, kto przypłynął. Myślał, że to pan, ale wtedy
przyszedł Ferro i wszystko się wyjaśniło.
- A właśnie, co z Loicem?
- Przeszedł dwie operacje i żyje.
Stan ciężki, ale stabilny.
- Wyliże się – mruknąłem.
- A co z tą dziewczyną, co was
zatrzymywała?
- Znikła. Jakby skoczyła do wody.
- To znaczy się skoczyła, czy nie?
-Nooo… jakby to powiedzieć – trzeci
zaplątał się – ona poszła wzdłuż nabrzeża, a kiedy znikła, to z tamtej strony
usłyszeliśmy plusk…
- A jak ona wyglądała? – zapytałem,
bo wreszcie do mnie dotarło, co opowiadał Bannister.
- Blondynka, na oko dwadzieścia pięć
lat, zielone oczy, wysoka, bardzo ładna…
Janta! – pomyślałem. – To ona
uratowała załogę…
- No to ciekawie tam było.
- A jak pan sobie dał tu radę?
Zatłukł pan dziesięciu zbirów…
- Tylko pięciu… - burknąłem.
- Jak to? – zdziwił się – przecież…
- No właśnie – odparłem – pięciu
pozostałych rozwalili ruscy komandosi. SPECNAZ ichniego marwoju. Tak dobrzy jak chłopcy z SEAL… Wyrównywali porachunki za
swoich chłopaków z „Wołgobałta”. Szkoda, że Thor nie przeżył… Ale – ale, gdzie kapitan?
- Na lądzie, tłumaczy się glinom i
przedstawicielom firmy.
- Co robimy dalej? Chyba płyniemy do
domu?
- A Bóg raczy wiedzieć. Chyba stary
przywiezie jakieś dyrektywy z firmy, to się zobaczy.
W tej chwili usłyszeliśmy odgłos
pracy silników i pod trap dobił Zodiak z kapitanem. Po kilku minutach wpadł na
mostek.
- Panie trzeci – zaczął bez wstępów –
posprzątać ten burdel na pokładzie.
Frank skinął głową i zaczął poganiać
załogę do roboty.
- O, pierwszy! – zawołał Stary na mój
widok – czy jest pan zdatny do czegokolwiek?
- Jawohl!
Jestem – odpowiedziałem podnosząc się z krzesełka nawigatora.
- No to sehr gut! – odparł – przygotować statek do wyjścia w morze. Idziemy
do Tampa po jakieś gorące świństwo i przez całą drogę powrotną do Bahamów mamy
eskortę Straży Przybrzeżnej.
- O, na Florydę – ucieszył się trzeci
– kaducznie dawno tam nie byłem!
- No to niech się pan nie cieszy –
mina kapitana była chmurna – bierzemy ładunek i idziemy do… do Hawru. Tam nas
przesłucha co najmniej pięć francuskich wywiadów i na dodatek komisja z firmy.
O wywiadzie NATO nie wspominam…
10
grudnia, godzina 24:00 EST
Odbijaliśmy równo o dwunastej w nocy.
Statek oddał cumy i przy dość niskiej jak na grudzień fali szliśmy w kierunku
Florydy. Cieszyłem się na Miami, ale Amerykanie z jakichś powodów wybrali Tampa
– port leżący po zachodniej stronie półwyspu. Najwidoczniej ładunek paliwa
jądrowego miał przybyć lądem, a następnie miał zostać załadowany na statek
Firmy i popłynąć do Europy. W czasie przelotu przez Atlantyk nic nam raczej –
poza paskudną pogodą – nie groziło.
12
grudnia, godzina 22:30 AST
Dobijamy do kei portu w Tampa.
Przygaszone światła, na kei żywego ducha. Cumownicy odchodzą jak najszybciej
mogą. Nie wiem, co im powiedziano, ale zapewne nic pochlebnego… Patrzę przez
lornetkę na nabrzeże i stwierdzam, że jest dokładnie obstawione przez MP. To
dlatego nie było żadnego komitetu powitalnego celników i klarków. Nawet
oficerów imigracyjnych. Potraktowano nas jak statek zadżumionych!
Załadunek pojemników z plutonem trwał
równie szybko i sprawnie. Najwidoczniej nikt nie chciał się z nami stykać i
statkiem też – może bali się promieniowania, a może jakichś terrorystów z
Costaricany? Diabli wiedzą…
CDN.