8
grudnia, godzina 22:00 EST
Staliśmy na redzie portu w Nassau, a
właściwie na akwenie pomiędzy Rose a Paradise Island, gdzie postawiono nas ze
względu na obawy przed radioaktywnością, co nie miało jakiegokolwiek sensu, boż
kręciły się tam cały czas motorówki i żaglówki, które przecież mogłyby zostać
skażone. Władze portowe chciały chyba uspokoić swoje sumienie i nie wszczynać
paniki w tym raju…
Stałem na górnym deku i patrzyłem na
nocne życie miasta. Gdzieś na południowym zachodzie od czasu do czasu błyskało
się, i to bynajmniej nie na pogodę. Zbliżał się kolejny sztorm, a barometr znów
spadał na łeb na szyję. Nadchodził kolejny sztorm już nazwany Yetta.
Jutro mieli przylecieć z Galveston
dochodzeniowy z Golden Phoenix - Phènix d’Or i Amerykanie z Uranium Mining and
Power, którzy mieli nas przesłuchać na okoliczność przewozu trefnego towaru –
bardziej trefnego, niż zazwyczaj. Ciekawy byłem, czy spróbują zwalić na nas
całą winę za to, co się działo w ostatnich dniach, czy poszukają kozła
ofiarnego gdzieś indziej?
Westchnąłem i splunąłem przez reling.
Trochę dla fanfaronady trochę od złego uroku. Odwróciłem się i już miałem wejść
do nadbudówki, kiedy usłyszałem cichy plusk wody i głos wołający moje imię.
Wróciłem do relingu. Z wody od strony oceanu wynurzała się wdzięczna główka
Syreny. Mojej Syrenki.
- Janta? Co ty tutaj robisz?
- Chciałam się z tobą umówić – odpowiedziała
– co powiesz na spotkanie na plaży na Rose Island. Tam jest najmniej ludzi, a
chciałabym się z tobą spotkać. Od strony oceanu, OK.?
- Stęskniłaś się? – zapytałem.
- Bardzo – odpowiedziała – kiedy
przyjdziesz?
- Postaram się być – odrzekłem. – Powiedzmy
o czwartej po południu. Ale co z Yettą?
Machnęła lekceważąco ręką.
- O to się nie martw, przejdzie
bokiem, nawet nie poczujemy. Trzymam cię za słowo – odpowiedziała i zanurzyła
się, a potem jak zwykle pomachała mi na pożegnanie ogonem jak delfin.
I znikła w odmętach.
Wróciłem na mostek. Pokręciłem się po
pokładach, a potem pogoniłem wachtowych do zamknięcia wszystkich włazów i
bulajów. Czyżby Syreny miały jakiś sposób na uciszenie czy skierowania gdzie
indziej tropikalnego huraganu? Tym niemniej nie miałem ochoty bić się z jakimiś
miejscowymi opryszkami czy lokalnymi piratami i tym samym powiększyć liczbę
ofiar Trójkąta…
9
grudnia, popołudnie.
- Mam wolne, więc płynę na Rose
Island – oznajmiłem Staremu. – Może wreszcie znajdę sobie jakąś Syrenę…
- A jedź, jedź – kapitan Mehner
wzruszył ramionami – tylko wróć przed dwunastą. Ja też schodzę na ląd z chiefem
i wrócę dopiero rano. Zostaje tylko wachta na mostku i w maszynie.
- OK. – odrzekłem – wezmę Zodiaka.
Wyszedłem z kabiny Starego i poszedłem
na sterburtę, gdzie kołysał się motorowy ponton. Drugi stanowił tender
komunikacyjny z lądem i był na bakburcie. Przez moment zastanawiałem się, czy
nie wziąć jakiegoś walkie-talkie, ale wreszcie machnąłem na to ręką. W końcu
coś od życia mi się też należało.
Odbiłem od burty i uruchomiłem
silnik. Skierowałem się zrazu w kierunku plaży, ale potem odbiłem na północ i
skierowałem się do cieśniny, by opłynąć Rose Island od północy. Miałem jeszcze
kwadrans czasu do umówionego spotkania. Pogoda była słoneczna i dość spokojna,
tylko na zachodzie widać było ciemną oponę chmur. Tam szalała Yetta, pastwiła się gdzieś na Florydzie
i jej mieszkańcach…
Opłynąłem Wyspę Róż od północy i
Zodiak wyrwał się na szeroką toń wodną Atlantyku, ale skierowałem go w stronę
White Sand Beach, jej bezludnego odcinka na wysokości cypla koło Fruit Garden.
Wypasione wille i ośrodki wypoczynkowe były po drugiej stronie wyspy i nikt nam
nie mógłby przeszkodzić, zresztą grudniowy sztorm, który miał nadejść nad te
strony skutecznie wypłoszył przyjezdnych. Płynąłem powoli bacznie patrząc na
wodę. I naraz nieco na prawo od dziobu woda zapieniła się i uniósł się nad nią
ogon. To Janta kierowała mnie w kierunku plaży.
Dopłynąłem do brzegu i rzuciłem
kotwiczkę, a sam wskoczyłem do ciepłej wody. To właśnie było to, za co wręcz
kochałem tropiki – ciepła, krystalicznie czysta woda przez cały rok.
- Halo! – usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się. Janta podniosła się z
wody, obok niej była druga dziewczyna nieco podobna do niej, tylko jakby nieco
młodsza?...
- Halo… – odpowiedziałem niepewnie –
…widzę, że zabrałaś ze sobą przyzwoitkę?
Roześmiały się.
- Nie, choć może powinnam –
odpowiedziała Janta. – Poznajcie się, to jest Robert. Bob, to jest Marietta.
- Cześć Bob – powiedziała Marietta
podając mi rękę – jestem jej kuzynką, dlatego jesteśmy trochę do siebie
podobne.
- Odpowiedziała na nie zadane przeze
mnie pytanie – pomyślałem – więc jednak one potrafią czytać w myślach?
Wyszliśmy z wody na wąski pas plaży,
poza którym znajdował się pas niskich krzewów i trawy, a dalej palmy.
- Może popłyniemy na Gilligan Island?
– zaproponowałem.
- Na Sandy Cay albo Honeymoon Island?
– Marietta uniosła brwi – raczej dziękuję, za dużo publiczności. Już wolę
tutaj.
- A tutaj można rozpalić ognisko –
rzekła Janta i wskazała na suche liście palmowe i gałęzie leżące poza białym
piaskiem plaży. – O ile wiem, to ten fragment plaży jest publiczny, więc nie
doczepi się do nas żaden idiota…
Po kilkunastu minutach usiedliśmy
przy płonącym ogniu.
- Szkoda, że nie mamy czegoś do
grilla – zauważyłem.
- No, masz rację, nie pomyśleliśmy o
tym. Zresztą tak też jest fajnie – stwierdziła Janta.
- Za parę minut się ściemni – powiedziała
Marietta – więc będzie nam weselej przy ogniu, a ja nie jestem głodna.
- Powiedz mi lepiej, jak wam poszło z
tymi typkami z Galveston? – zapytała mnie Janta.
- Właściwie nijak – odparłem. –
Przylecieli, przepytali mnie i Starego oraz radzika. Nie zjedli nawet z nami
obiadu i się ulotnili gdzieś do diabła.
- Nie dziwi cię to?
- Nie – odparłem – To ważniaki, white collars, ale ta cała sprawa jest
cuchnąca od A do Zet. Pytali nas, pytali, i żaden z nich tego nawet nie
notował, co im opowiadaliśmy. Wydawało się, że mają gotowe odpowiedzi na każde
pytanie i to całe „przesłuchanie” to czcza formalność, którą musza odwalić,
zanim się wyniosą do siebie.
Janta zmarszczyła brwi.
- Nie podoba mi się to – rzekła.
- Mnie też. Ale…
I naraz zrozumiałem, co miała na
myśli.
- No nie, sądzisz że to my będziemy
kozłami ofiarnymi?
- Dokładnie tak – odparła – i coś
mogą wam szykować, jakąś niespodziewankę.
- Jaką na przykład?
- Mina na farwaterze, torpeda w bok,
piraci na pokładzie…
- Już się boję… - mruknąłem – nie
przesadzasz aby?
Podniosła na mnie swe zielone oczy.
- Nie – powiedziała twardo. – I
jestem zdania, że nie powinieneś wracać na statek.
Zdumiał mnie jej stanowczy ton.
- E, tam. Ty chyba jednak trochę
przesadzasz – odrzekłem – nie sądzę, by się odważyli zrobić nam kuku tak blisko
portu.
- A jak się odważą?
- No właśnie? – nieoczekiwanie
poparła ją Marietta – uwierz mi, nie takie rzeczy działy się w Trójkącie!
- Przecież to wszystko są ponoć
bajędy, nawet nie uczciwy mit – powiedziałem tonem łagodnej perswazji – więc
nie straszcie mnie nimi!
- Jak uważasz – Marietta podniosła
się z piasku i otrzepała nogi oraz kształtną pupę.
…
Przytuliliśmy się do siebie i
leżeliśmy w błogim odprężeniu. Na plaży było już zupełnie ciemno. Nie
widzieliśmy gwiazd, a zatem nadeszły chmury. W ferworze miłosnych uniesień
nawet nie zauważyliśmy, jak zmieniła się pogoda. Od strony oceanu zaczęło wiać.
Na razie lekko, ale wiatr tężał z kwadransa na kwadrans. Spojrzałem na zegarek.
Dochodziła za kwadrans dziewiąta.
- Będziesz musiał odpłynąć –
powiedziała Janta z żalem w głosie – a szkoda, bo miałam jeszcze ochotę na…
- Ja też, ale muszę zobaczyć, co ze
statkiem. Może jutro zmustruję – powiedziałem mając na myśli ostrzeżenia Janty
i Marietty.
Jednocześnie odczułem dziwny
niepokój. Szybko pozbierałem się. Obie Syreny także były niespokojne.
- Wsiadajcie na Zodiaka –
powiedziałem – podrzucę was w okolice rafy.
Skinęły głowami i zajęły miejsce w
pontonie.
Odpaliłem silnik i skacząc na
rosnącej fali odbiliśmy od White Sand Beach. Po minięciu cypla fala się trochę
uspokoiła a w ciemności widać było białą pianę rozbijającego się żywiołu na
zębach raf. Po kilku chwilach Janta wyciągnęła rękę.
- Podrzuć nas tam – powiedziała – i
zmykaj stąd. Patrz, ten twój statek jest niemal ciemny. To nie oznacza nic
dobrego…
Miała rację. „Carribean Pearl” stała
cicha i ciemna kołysząc się w takt martwej fali. Paliła się tylko lampa trapowa
i nic więcej. Czemu zgaszono wszystkie światła?
- Zwolnij – powiedziała Janta i wstała.
Marietta też i po chwili obie skoczyły za burtę.
Nie czekałem na słowa pożegnania,
tylko podkręciłem manetkę gazu i ruszyłem w kierunku naszej łajby. Na dwa kable
przed wejściem na trap zmniejszyłem obroty do minimum, by podpłynąć doń jak
najciszej. Opłynąłem krypę. Drugiego tendra nie było, co oznaczało, że załoga
była jeszcze w porcie. Ale co z wachtowymi?
Podpłynąłem do trapu, zgasiłem silnik
i zacumowałem Zodiaka, a sam po chwili wskoczyłem na platforemkę i na palcach
zacząłem się wspinać po trapie. Wyszedłem na pokład i rozejrzałem się po
pokładzie. Żywego ducha. Trapowego nie było, a właz do nadbudówki był otwarty
na oścież…
CDN.