W 24
godziny później, na wodach Trójkąta Bermudzkiego…
Jeszcze jeden dzień i będziemy na
Bahamach – pomyślałem nanosząc naszą pozycję na mapę. Znowu za oknem miałem
wieczorne niebo, które szybko nabiegało granatem nocy. Pomyślałem, że w Europie
już jest noc, zimna i śnieżna. W domach dzieciaki czekają na Świętego Mikołaja
czy Gwiazdora… Uśmiechnąłem się do tej myśli i wspomnień.
- Panie pierwszy, niech pan spojrzy
na sterburtę. Na godzinie piątej – usłyszałem głos Ferra Vojtaššaka wachtowego
marynarza, z pochodzenia Słowaka – chyba mamy problem. To jakaś „atomówka”?
Faktycznie, od północnego-wschodu
szybko zbliżała się nieduża, ale intensywnie ciemna, niemal czarna chmura.
Połączona była z morzem ciemnymi pasmami wirga rozjaśnionych filetowym światłem
błyskawic i faktycznie przypominała ogromny grzyb, jak po wybuchu atomowym.
Znajdowała się jeszcze daleko.
O w mordę! – pomyślałem – co jeszcze
się nam przydarzy?
- Spróbujemy zejść TEMU z drogi –
rzekłem – ster prawo na burt, kurs trzysta trzydzieści.
- Jest trzysta trzydzieści!
Przesunąłem rączkę telegrafu maszynowego
na „całą naprzód”.
Dmuchnąłem w rurę.
- Maszynownia – usłyszałem w
odpowiedzi głos chiefa.
- Chiefie, niech pan doda trochę
obrotów, mamy tutaj mały problem.
- Jak mały? – zainteresował się
chief.
- Deszczowy szkwał plus burza z
piorunami szesnaście mil od nas i zmierza w naszym kierunku.
- Nie uciekniemy, ale spróbuję –
rzekł – i daję całą.
Maszyny ruszyły ostro i statek zaczął
wykonywać cyrkulację. Na radarze widać było echo tego CZEGOŚ. Spojrzałem na
log, który zaczął piąć się w górę w miarę jak okrętowe diesle osiągały coraz
wyższe obroty.
- Nie uważa pan, że to jest odbicie
niemal pełnometaliczne? – odezwał się Ferro.
Skinąłem głową. Echo tego CZEGOŚ było
jedną jasną plamą na zielonkawym ekranie radiolokatora…
- Może coś w tym jest? – zastanawiałem
się – jakieś UFO?
Ferrowi rozbłysły oczy.
- Pan też tak sądzi?
- Nie wiem, ale słyszałem o kilku
dziwnych wypadkach właśnie w takich okolicznościach. Jeszcze na początku
awiacji w prasie pojawiały się informacje o spotkaniach samolotów z czymś
podobnym i niewiele się odróżniającym od chmur. Kiedy nasze maszyny wpadały w
takie „chmury”, ich przyrządy psuły się, piloci tracili orientację a w
rezultacie tego z latającymi aparatami, jak wówczas mówiono na samoloty,
zdarzały się kraksy i katastrofy, a niekiedy po prostu przepadały one bez
śladu. Jednym z takich incydentów miał miejsce w USA w 1942 roku. Sterowiec
„L-8” pilotowany przez Cody’ego i Adamsa wystartował z bazy w San Francisco w
lot patrolowy wzdłuż wybrzeża. Manewry statku powietrznego śledziło wielu ludzi
z kutrów rybackich i okrętów stojących na redzie. Wszyscy widzieli, jak
sterowiec wleciał do jednego, jedynego obłoku przepływającego na niebieskim
niebie. I jak później okazało się, właśnie w tym momencie z pilotami sterowca
urwał się kontakt radiowy. A potem stało się coś dziwnego – sterowiec z tego
obłoku już nie wyszedł! Po kilkunastu godzinach znaleziono sterowiec, który
znajdował się na wybrzeżu. Spadochrony znajdowały się na swoich miejscach,
radiostacja była sprawna, silniki były sprawne, no tylko obaj piloci znikli. I
tylko pozostało zagadką, jak sterowiec mógł wylądować na plaży w stanie
zupełnie nieuszkodzonym…?
- Naprawdę?
- Ponoć tak. Zresztą Amerykanie
nazwali ten sterowiec The Ghost Blimp
– balon-widmo.
- Niby taki napowietrzny Latający
Holender?
- Dokładnie. Podobny przypadek miał
miejsce w 1930 w Corpus Christi w Teksasie. Tym razem to był samolot, który
eksplodował po tym, jak wleciał w chmurkę. Ciał pilota i pasażera nigdy nie
znaleziono, choć szczątki maszyny rozsmarowało na półtora kilometra…
- A tutaj?
- O, tutaj było bardzo ciekawie.
Najpierw słynny Charles Lindberg miał kłopoty w czasie lotu z Hawany na Bahamy.
To było w 1928 roku. Potem była historia lotu numer 19, z grudnia 1945… Te
mgielne obiekty, jak sądzą niektórzy specjaliści, są wytwarzane przez Obcych w
celu zamaskowania obecności UFO w czasie tego „polowania na ludzi”. No i zdarza
się to najczęściej w miejscach, gdzie „myśliwi” mają najmniej szans wejścia w
pole widzenia niewygodnych świadków.
- Pan tak na serio…?
- Kto chce, niech wierzy, kto nie
chce… - nie dokończyłem, bo tknęła mnie nagła myśl.
Spojrzałem na monitor radiolokatora.
„Wołgobałt” wlokący się za nami znikł. Po prostu jakby rozpłynął się w chmurze.
Spojrzałem przez lornetę. W opalowych kręgach lornetki widziałem dziwne,
fioletowe błyskawice i lejące się strumienie deszczu. Morze pod dziwną chmurą
było gładkie jak oliwa. „Wołgobałta” nie widziałem nadal. Najwidoczniej skręcił
na południe, albo po prostu ukrył się za deszczową strefą burzy.
- Co robimy panie pierwszy? – zapytał
Vojtaššak.
Zastanowiłem się na moment.
- Wracamy na stary kurs, to nie
wygląda tak groźnie, jak się wydaje – rzekłem – i proszę podać mi pozycję.
- Aye-aye,
sir! – Vojtaššak zakręcił kołem sterowym.
Zakręciłem rączką telegrafu
maszynowego na „pół naprzód” i wibracja maszyn opadła. Otworzyłem dziennik i
poczyniłem wpis na godzinę 18:35 EST.
- Jesteśmy na 26°26’41” północ i
075°49’12” zachód – powiedział Ferro. – I na dodatek mamy cztery tysiące
siedemset sześćdziesiąt metrów pod kilem.
Pomyślałem, że to nie ma dla nas
najmniejszego znaczenia, ale może mieć znaczenie dla Janty i jej rodaków. Coś
trzeba było zrobić z tym bardakiem, który mieliśmy w ładowniach. Przy tym ten
pieprzony badziew promieniował coraz silniej. Zastanawiałem się, czy to Syreny
nie miały czegoś wspólnego z tą „atomówką”…
CDN.
CDN.